Chodziliśmy z Kamilem do trzeciej klasy Marynki. Właściwie część rówieśników powiedziałaby, że to ja chodziłem, a on za mną. Był jak cień uczepiony swojego jedynego przyjaciela, inni kojarzyli go tylko z powodu fiksacji na punkcie Egiptu. Posty udostępniane w sieci, blog, filmy.
Pod koniec listopada dowiedział się o ekspozycji faksymiliów Księgi Umarłych w Muzeum Archeologicznym i kilka razy bardzo sugestywnie o tym wspomniał.
Męczyła mnie z początku ta decyzja, ale następnego dnia zaproponowałem, że pójdę razem z nim. Jarał się jak sto pięćdziesiąt, ciągle mówił o wystawie.
W piątek, szóstego grudnia zadzwonił dopytać, czy na pewno idziemy. Brzmiał inaczej, jakby ekscytacja ustąpiła miejsca niepewności. Później dzwonił jeszcze klika razy, pisał esemesy, pytał, czy go nie wystawię. W końcu wyłączyłem telefon.
Rano znalazłem tuzin wiadomości z przeprosinami.
***
Miałem ochotę uciec do domu, zanim zdążyłem opuścić blok. Wokół było szaro, dzień pokroju tych, kiedy każdy, bez względu na styl życia i postrzeganie świata był meteopatą z myślami samobójczymi. Najchętniej przespałbym kolejne dwa miesiące.
Jechaliśmy miejskim na Stary Rynek. Tamtego wieczoru miasto osiągnęło stan daleko posuniętego rozkładu. Poznań wydawał się pusty, jakby w jednej chwili zmiotło z planszy większość mieszkańców.
Przed pójściem do muzeum zaszliśmy do pijalni czekolady Wedla. Drżały mi dłonie, niepokój wspinał się po plecach.
– Dopijesz to wreszcie? – rzucił Kamil, patrząc na mój kubek. Tupał nogą pod stołem, a z każdą minutą robił to głośniej i szybciej.
– Zdążymy, spokojnie.
Zmrużył oczy, a ja wypiłem ostatni łyk. Miałem wrażenie, że gdybym kazał mu czekać, oblałby mnie zawartością naczynia.
Muzeum było niedaleko, na Wodnej. Ratusz spowijała czerwień, jakby wylali fundament na samym dnie piekła. Miałem wrażenie, że Prozeprinie ktoś pozmieniał kąty, powykręcał kończyny, złamał kręgosłup.
Gdy weszliśmy do budynku, Kamil doskoczył do pierwszej gabloty, a ja gdzieś na uboczu oglądałem ilustracje. Przypominały komiks, w którym sceny i litery zlały się w jedno, tworząc rzędy hieroglifów. Każdy znak był oddzielną historią, znaczącą coś więcej niż dźwięk i fragment słowa.
Towarzystwo się rozrzedziło, zostaliśmy tylko my oraz wysoki mężczyzna ze szpiczastym nosem i długą szyją. Zamienił kilka słów z Kamilem, który nieustannie zadawał mu pytania. Facet znał odpowiedź na wszystkie, mówił bez zająknięcia, pokazywał niektóre fragmenty księgi, tłumacząc znacznie więcej niż opisy przy gablotach.
Do domów wróciliśmy około północy, choć nie jestem w stanie powiedzieć kiedy uciekł ten czas, w muzeum nie byliśmy dłużej niż godzinę. Kamil prawie nieustannie mówił o księdze, a ja równie często udawałem, że słucham.
***
W następnych dniach mój kumpel totalnie odpłynął. Nie odzywał się, przychodził równo z pierwszym dzwonkiem i znikał przed ostatnim.
W środę po lekcjach czekałem przed szkołą. Szedł pewnym krokiem, choć jego wzrok błądził, nie zatrzymując się na niczym dłużej niż sekundę.
– Słuchaj, musimy pogadać… – Nie bardzo wiedziałem, jak sformułować myśl. – Zmieniłeś się.
Zmarszczył brwi, zakleszczył palce na pasku od torby, kości strzeliły.
– Nie ma o czym. W końcu znalazłem sobie jakąś pasję, tak trudno to zrozumieć?!
Drgnął, jakby chciał się na mnie rzucić, rezygnując w ostatniej chwili. Zagryzł wargi, a do oczu napłynęły mu łzy.
– Przepraszam. Myślałem, że przynajmniej ty zrozumiesz – rzucił i odszedł.
Złapał mnie na przystanku, kiedy miałem wsiąść do mpk. Zaproponował spacer do parku Willsona, chciał mi coś pokazać.
Prószył śnieg, zimno wdzierało się pod ubranie, światła latarni rozganiały mrok. Pośród uliczek parku widziałem może kilka osób.
– Dzięki, że chciałeś się przejść.
Wiele procesów w moim mózgu zaszło wtedy w jednym momencie. Czy ja go w ogóle znałem? Nie potrafiłem zrozumieć tych zmian nastroju.
Otaczały nas latarnie, ale miałem wrażenie, że ciemność gęstnieje. Za szybami Palmiarni przemknęła czarna sylwetka. Przetarłem oczy. Budynek był już zamknięty, ale nieco światła docierało na zewnątrz.
Znów ta sama osoba, tym razem przed nami. Zamrugałem, kiedy zniknęła mi z oczu, przez chwilę szukałem jej wzrokiem. Stała obok drzewa, płaszcz, kapelusz i potwornie długa szyja.
– Co jest? – zapytał Kamil. Trzymał książkę, którą musiał wyciągnąć zza pazuchy.
– Tam… – Kiwnąłem głową za siebie. – Ktoś stoi.
– Nikogo nie widzę. – Kumpel wzruszył ramionami.
Zwidy? Wsunąłem drżące dłonie do kieszeni.
– Sorki, przewrażliwiony jestem, źle sypiam ostatnio. Co tam masz?
– Przekład Księgi Umarłych, tej z muzeum. – Kamil przesunął dłonią po okładce, uśmiechnął się. – Zabrałem z paczkomatu przedwczoraj, dziś skończyłem czytać.
Ciarki przebiegły mi po plecach.
– Po co ci to na dworze?
Obruszył się.
– Nie rozumiesz? Księga umarłych, pokazuje drogę do raju. To jest najważniejsze pismo starożytnego Egiptu, stworzone przez boga! – Oczy znów mu zapłonęły, entuzjazm wypalał tęczówki.
– Czaję. – Skinąłem głową.
– Czaisz?! – Prychnął. Szliśmy dalej. – Możesz nie wiedzieć, ale dzięki tej książce zmarli mogą…
– Dobra! – przerwałem mu. – Wiem i rozumiem, ale to napisali ileś tysięcy lat temu. Czaję, że może cię interesować, ale jaki ma to związek z nami teraz i po kiego grzyba tachasz książkę po dworze, kiedy na zewnątrz jest minus dziesięć stopni?!
Wypuściłem powietrze. Ginęliśmy gdzieś pośród latarni, idąc w stronę Muszli Koncertowej. Pomnik Uwolnienia Andromedy wyglądał… jakby uwalnianie się nie powiodło. Pozostałości po wymarłej zieleni przykrył śnieg.
– Myślałem, że cię to zainteresuje… – Kamil zaczął się rozklejać. Wściekłość ustąpiła, w oczach pojawiły się łzy.
– Oj stary, daj spokój. – Położyłem dłoń na jego ramieniu. – Przecież chętnie posłucham, tylko nie wiem, po co od razu się tak denerwujesz.
Patrzył na swoje stopy, ale po jego twarzy spłynął cień zadowolenia. Otworzył księgę. Wiało, jednak wiatr nie szamotał stronami, płatki śniegu topniały na kartkach, jednak ich nie moczyły.
– Przez bramę może przejść tylko Ka, aspekt duszy. Przy każdej bramie trzeba wyrecytować formułę, nie będę tłumaczył ci wszystkiego teraz, ale na przykład… czekaj, nie mogę znaleźć strony, zresztą dobra, mniej więcej pamiętam.
Uczył się formuł na pamięć?
– Wyrecytuj przy każdej bramie, zgodnie z tym, co jest napisane i złóż ofiarę każdemu ze strażników…
Kamilowi zaczęły drżeć dłonie. Oblizał wagi, oddychał coraz szybciej, wiatr przybrał na sile. Słuchałem, ale chyba niewystarczająco uważnie.
– W ogóle masz świadomość, że dużo elementów Biblii może pochodzić z Księgi Umarłych i wierzeń egipskich?
Śnieg zaczął padać gęściej, a my z trudem parliśmy na przód. To nie wydawało się normalne.
– Starożytni Egipcjanie byli bardzo rozwiniętym narodem, do dziś naukowcy się głowią jakim cudem udało im się stworzyć niektóre rzeczy.
Wszystko zniknęło, najpierw światła latarni, później ludzie, pomnik i drzewa, świszczał wiatr, śnieg pokrywał cały mój płaszcz.
– Wiesz, że jest egipski pierwowzór dekalogu?
Nie odpowiedziałem. Próbowałem zorientować się w chaosie, który przysłonił rzeczywistość. Szturchałem kumpla, ale nie reagował. Zrobiło się cicho, nie widziałem niczego prócz zarysu grzęznących w śniegu butów.
– Czytałem w internecie, że Horus ma podobny życiorys do Jezusa – powiedział Kamil.
W międzyczasie recytował kolejne wersy, a ja mogłem tylko iść razem z nim. Ktoś mnie potrącił. Czarny płaszcz, kapelusz, długa szyja. Patrzył wprost na księgę.
– Wiesz, czasem mam wrażenie, że te światy są dużo bliżej niż nam się wydaje. Księga jest kluczem. – Zamknął ją z ostatnim wypowiedzianym słowem.
I wtedy wszystko upadło – ja na ziemię, śnieg zniknął, wiatr ustał, nie było ludzi. Odzyskaliśmy widoczność, a mimo że szliśmy tak długo, wciąż byliśmy przy pomniku.
Na słupie ktoś wisiał. Ciało. Trup. Uniosłem drżącą dłoń, jęknąłem, nie potrafiłem wyartykułować słowa. Kamil oderwał oczy od księgi.
Sznur wbijał się w szyję wisielca. Zasłaniający głowę, przesiąknięty krwią materiał odlepił się od twarzy. Spadł na ziemię. Popękana skóra odchodziła od ciała. Zwymiotowałem, a mdłości zdusiły krzyk. Czaszka częściowo rozłupana, złamany nos, ale te rysy twarzy. Nie mogłem złapać tchu…
Na sznurku wisiał Kamil.
Chłopak, ten żywy, sterczał niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Oczy wychodziły mu z orbit.
Uciekliśmy. Kiedy latarnia była już ledwo widoczna, coś mnie podkusiło, żeby się odwrócić. Trup wciąż się bujał, a przy słupie stał gość w ciemnym płaszczu.
Nie zmrużyłem oka tej nocy.
Rano po ciele nie było nawet śladu. Ustaliliśmy, że spali tę księgę.
***
Kamil stał się niespokojny, rozkojarzony bardziej niż kiedykolwiek. Myślałem, że wciąż rozkminia tamto wyjście.
Mamrotał, trząsł się, był blady. Nauczycielka pytała czy wszystko w porządku, czy nie ma gorączki, kazała mu iść do domu, ale twierdził, że czuje się dobrze, tylko nie może wytrzymać, słysząc tak wiele głosów równocześnie.
Od początku lekcji w sali panowała cisza. Kobieta chciała zadzwonić po pogotowie, ale chłopak wyłgał się alergią.
Podczas przerwy usiedliśmy na parapecie.
– Co to za drzwi? – Wskazał pustą ścianę pomiędzy salami. – Nie pamiętam ich.
Zacisnąłem pięść. Drżały mi nogi.
– Tam nie ma żadnych drzwi. – Przełknąłem ślinę. – Na pewno wszystko dobrze?
Kumpel zastygł i patrzył na ścianę, a jego usta wyginały się w coraz szerszym uśmiechu.
– Są tutaj – wyszeptał. – Ale nie powinny, więc dlaczego?
– Powinieneś pójść do…
Spojrzał na mnie, w jego oczach ziała otchłań, pożądanie, przerażenie, jakby jedno oko było sprzeczne z drugim. Nachylił się, a ja nie mogłem nawet drgnąć.
– Mogę o coś zapytać? – wyszeptał mi do ucha.
Skinąłem głową.
– A co jeśli bogowie zdziczeli? Jeśli przez setki lat bez wiernych zwariowali, próbując przystosować się do tego świata, podobnie jak ludzie, którzy byli wśród zwierząt zbyt długo.
Nie odpowiedziałem. Coś dotknęło mojego ramienia. Zerknąłem w dół, a Kamil jakby się wybudził.
– Przepraszam – odwrócił wzrok. – Nie panuję nad sobą ostatnio. Nad niczym nie panuję. – Trząsł się.
– Co to jest? – Wskazałem wybrzuszenie na wysokości jego klatki piersiowej.
Zamknął oczy, zwlekał, jakby toczył ze sobą walkę.
– Amulety.
– Po co ci amulet? – Przełknąłem ślinę, w gardle wyrosła mi gula.
Próbował pokręcić głową, ale ta się trzęsła, jakby jakaś siła równocześnie odpychała ją w przeciwną stronę. Pocił się.
– U…adż – zająknął się. – I Be… es. Dostałem.
Dostał. Po prostu. Nie potrafiłem zapytać od kogo, nie chciałem wiedzieć.
– B-boję się. – Otworzył usta, zadrżał spazmatycznie, jakby wymiotował powietrzem.
– Czego się boisz? – Serce prawie wybiło mi dziurę w klatce.
– Boje się, że… – Kolejny odruch wymiotny, beknął, skrzywił się. – Boję się, że nie jestem sprawieDLIwy. – Jedną głoską jakby czknął.
Znów na mnie spojrzał, a ja miałem wrażenie, że wcale nie to chciał przekazać. Gałki oczne poruszały się w dwóch różnych kierunkach, jedna była przekrwiona.
– Daj spokój. – Próbowałem zachować spokój. – Jesteś najuczciwszą osobą, jaką znam.
Kamil wrócił do sali, pozostawiając mnie na korytarzu z przekonaniem, że to była najgorsza odpowiedź, na jaką mogłem wpaść.
Podczas lekcji znów do siebie mamrotał. Zrzuciłem z ławki długopis i schyliłem się, nadstawiając uszu. Szept, ledwo rozpoznawałem słowa.
Nie grzeszyłem przeciw ludziom. Nie szkodziłem poddanym. Nie czyniłem nieprawości w miejscu…
Kamil ściskał amulet. Płakał. Drżącą dłonią podsunąłem mu kartkę i długopis, a on, patrząc w drugą stronę, zaczął pisać. Zanim skończył jedno słowo, zamazywał je.
– Czemu kreślisz?
– Nie wiem. – Drżała mu dłoń. – Muszę. Chcę. Nie chcę.
Odetchnąłem.
– Spróbuj napisać od tyłu.
im żómop
Po kilku sekundach to również zamazał. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, zadzwonił dzwonek, a Kamil wyleciał z sali, mamrocząc pod nosem. Zostawił na ławce skrawek papieru.
ęzsorp
***
Wróciłem do domu i patrzyłem w ścianę. Nie mogłem podnieść się z łóżka, ręce i nogi były zbyt ciężkie. Dopiero po kilku godzinach, kiedy noc pożarła naturalne światło, dotarło do mnie, że muszę mu jakoś pomóc. Przynajmniej spróbować.
Klnąc w myślach swoją głupotę, wybiegłem z domu. Światła latarni wydawały się wyjątkowo krwiste, a osiedle przesadnie ciche.
Po drodze kilka razy się odwróciłem, aby mieć pewność, że nikt mnie nie obserwuje. Klatka schodowa była otwarta, z drżącym sercem pokonałem cztery piętra. Pukanie wzmacniał pogłos, a jednak miałem wrażenie, że nie słyszy go nikt prócz mnie. Wcale nie chciałem przekraczać progu mieszkania. Po co kusić los? Mógłbym…
Uderzenie drzwi. Kroki w korytarzu. Bam. Bam. Bam. Powolne, w idealnie równych odstępach. Wszedłem do środka. Mrok pochłaniał maleńki przedpokój, a kilka nikłych promieni zdawało się wypełzać spod pokoju kumpla. Nie wiedziałem, gdzie jest włącznik światła.
Metaliczny, agresywny zapach zaatakował nozdrza. Podeszwa plasnęła, wdepnąłem w kałużę. Chciałem coś powiedzieć, ale głos się załamał. Wyciągnąłem telefon, jednak ten wypadł z drżącej ręki. Chwilę szukałem go na oślep, klnąc pod nosem. Zapaliłem latarkę…
Krew skapywała na podłogę, przebarwiła koszulę i spodnie.
Przez moment patrzyłem na szkarłatną ciecz. Spazmatyczny oddech, przygryzione wargi, zduszony krzyk. Na ścianie widziałem rysunek – czapla, półkole, a pod nim dwie kreski. Znów usłyszałem kroki dobiegające z korytarza.
Rzuciłem się do drzwi, ale straciłem równowagę, upadłem. Pukanie, podeszwy trące o wycieraczkę. Niemal na czworakach dopadłem zamek i przekręciłem klucz w momencie, kiedy ktoś nacisnął klamkę.
Cisza.
Wszedłem do pokoju Kamila.
Lodówka stała na środku, jedyne światło emitowała lampka nocna. Ściany pokrywały równomiernie rozłożone hieroglify, na podłodze leżały miski z dłońmi, stopami, sercem i gł… powstrzymałem wymioty.
Tik-tak. Tik-tak. Tik-tak. Zegar ścienny wybijał rytm.
– Kamil. – Rozedrgany głos ledwo przekroczył granice szeptu. – Kamil!
Na środku pokoju wirowały czarne plamy, jakby w desperackiej próbie przybrania formy. Z każdą sekundą zwiększały objętość. Z wnętrza lodówki dochodził głos.
Wyrecytuj przy każdej bramie, zgodnie z tym, co jest napisane i złóż ofiarę każdemu z nich z przedniej nogi, głowy, serca i boku czerwonego byka… bb-byka.
Starałem się skupić na suficie, ignorować rzeczy, których nie mogłem pojąć, ale wpatrzony w wirującą sferę, namalowany Ozyrys nie pomagał.
Otworzyłem lodówkę, a rozedrgana czerń…
Drzwi. Czarne drzwi z okrągłą klamką stały kilka kroków przed lodówką.
Skulony w lodówce Kamil przesunął wzrok na miski, później zerknął na mnie, jego oczy błądziły. Drżał.
– N…nie b-było bb…byka – powiedział. – Nie chcieli bb-yka, kazzali wziąć c-coś innego. – Wrócił do lektury i znów zaczął mamrotać.
Wyrecytuj tę księgę, nie pozwalając nikomu jej zobaczyć…
Zatrzymał się. Wyciągnął szyję.
– Nie powinno cię tu b-być. – Pokręcił głową pokracznie, jakby ktoś pozmieniał długości jego ścięgien, wielkość mięśni, tworząc kreaturę przypominającą dzwonnika z Notre Dame w czwartej gęstości.
– Kamil. Co tu się, do cholery, dzieje? – Nadstawiłem uszu, znów słyszałem kroki, ale one nie dochodziły z korytarza.
Nie odpowiedział. Spojrzałem na czarne drzwi. Lampka zamigotała. Żyrandol zaskrzypiał. W powietrzu dało się wyczuć duszny zapach węgla. Unosił się pył?
– Wyłaź, spadamy stąd!
Tik-tak. Tik-tak.
– Oni jjuż idą. St…strażnik, idzie. Muszę bb-yć w lodówce, bb-ędę potrzebował ciała.
– Co ty pierd…
Klamka zaczęła się obracać. Wypolerowany metal odbijał promienie światła, było w tym coś hipnotyzującego, ten ruch to najpiękniejsza, najbardziej finezyjna czynność, jaką widziałem w życiu.
Rygiel przeskoczył, a do pokoju wpadła ciemność. Świst rozerwał uszy. Ciśnienie przydusiło do ziemi. Coś rzuciło mną o ścianę i wybiło powietrze z płuc. Wrota zostały otwarte, a wśród pełzających cieni, migotania lampki, amuletów oraz rysunków pojawił się Strażnik. Skuliłem się, modląc w duchu, żeby mnie nie zauważył.
– O wy, Bramy, O wy… – Głos Kamila się załamał, chłopak przekrzywił głowę. – O wy, którzy pilnujecie Bram z powodu Ozyrysa, o wy, którzy strzeżecie ich i każdego dnia zdajecie raport Ozyrysowi z losów Dwóch Ziem: znam was i znam wasze imiona!
Strażnik wyglądał jak pył węgielny opasany biżuterią, która powstrzymywała go przed przemianą w chmurę rozrzuconej materii. Naprawdę cielesne wydawały się tylko szpony.
Byt oglądał rysunki na ścianach, ciemność zdawała się wibrować.
Płakałem, wargi przygryzłem do krwi. Strażnik obejrzał miski z kawałkami ludzkiego ciała. Zarzęził w kilku tonacjach. Dym implodował wokół twarzy, jakby istota wzięła wdech.
– Dano mi moc Pana Horyzontu – recytował Kamil. – Moje imię jest większe od waszych, potężniejsze od waszych.
Strażnik przekręcił głową jak zwierze widzące coś po raz pierwszy. Serce mi zadrżało. On nie rozumiał.
– Moja ochrona jest ochroną Horusa. Nie zostanę aresztowany, nie zostanę odpędzony od wrót Ozyrysa.
Cienisty kształt zarzęził. Poruszył szponami. Po raz kolejny spojrzał na rysunki, jakby próbował sobie przypomnieć, czym są.
– Niszczący mnie nie zaatakują, a ci, którzy strzegą bram nie będą wobec mnie obojętni. Jestem posiadaczem mocy, jestem zadowolony w horyzoncie. – Kamil wyszedł z lodówki, zbliżył się do strażnika i powiedział: – O wy, którzy jesteście obudzeni, przygotujcie drogę dla waszego pana, Ozyrysa…
Pisk prawie rozerwał mi bębenki, zakryłem uszy, krew zaczęła z nich wyciekać, z nosa i oczu też. Cień się skurczył, aby zaraz wrócić do normalnych rozmiarów. Cisza.
…
…
…
Kamil podszedł jeszcze bliżej, szepcząc w języku, którego nie rozumiałem. Chmura dymu znów zafalowała, by później w bezruchu obserwować mojego kumpla.
To zdawało się nie mieć końca. Jakby badali się nawzajem, próbowali odnaleźć połączenie znacznie głębsze niż kilka dźwięków…
Kamil wskazał lodówkę. Strażnik zaskowyczał, schylił się i obwąchał go. Zerknął na drzwi, chyba zrozumiał. Kamil odetchnął, robiąc powolny krok w tył. Ja cicho wypuściłem powietrze, czując całe ciało zalewa ulga…
A strażnik roztrzaskał czaszkę kumpla na lodówce. Krew, wyciekający mózg. Wcisnąłem pięść w swoje usta, łzy spływały po skórze.
Cień usiadł i pożarł wszystkie ofiary. Złapał mojego przyjaciela za nogę i wciągnął przez czarne drzwi, które zatrzasnęły się zaraz po przekroczeniu progu. Ślad krwi został urwany miejscu, gdzie zniknęło wejście.
Nie wiem jak długo płakałem, leżąc w kałuży własnego moczu. Światło księżyca wpadło do pokoju. Chciałem się podnieść, ale z pierwszym ruchem usłyszałem kroki w korytarzu. Stopy zamlaskały na mokrej podłodze.
Długa szyja, czarny płaszcz, szpiczasty nos. Znałem go. Omijając plamy krwi zbliżył się do środka pomieszczenia i schylił po księgę. Swoją własność.
Spojrzał na mnie, a ja zacisnąłem powieki, modląc się w duchu. Otworzyłem je po kilku minutach. Buty były oddalone kilka centymetrów od mojej twarzy, noski przebijały szpony. Bóg przykucnął, kładąc na podłodze księgę oraz dwa amulety Uadż i Bes. Chwycił moją sflaczałą dłoń i położył ją na przedmiotach.
Podarunek.
Wyszedł wystukując podeszwami idealnie równy rytm. Zostałem z ciemnością, krwią, potem oraz księgą.
Zabrałem przedmioty, bo bałem się, że będzie mnie obserwował. Nie pamiętam, gdzie je schowałem, ale czuję, że są coraz bliżej. Księga mnie woła. Niedługo ją znajdę, choć wcale nie chcę szukać.
Napisałem to wyznanie parę dni później. Teraz, po kilku miesiącach zredagowałem i udostępniłem je z obawy, że ktoś mógłby popełnić ten sam błąd. Podczas przesłuchania próbowałem przekazać informacje policji, ale przez to prawie wylądowałem w psychiatryku. Uważajcie na siebie, proszę.
05.06.2020
Znalazłem ją. Była wciśnięta między inne książki na regale, mimo że wczoraj widziałem tam puste miejsce. Dam jej kolejną szansę. Tamte wszystkie wydarzenia… to na pewno przez Kamila, za bardzo się nafiksował. Będę ostrożny.
18.11.2020
Pamiętacie mój pierwszy post o księdze? Wcale nie ma w niej niczego strasznego, zapodaję wam szybki wpis, bo nie chcę, aby okazało się, że nieumyślnie was okłamałem. Nie ma się czego bać, nic złego tam nie znajdziecie.
Teraz uciekam, śledźcie uważnie kolejne wpisy!
19.11.2020
Planuję odpoczynek, mam ósmą żaglówkę, chciałem im ewentualnie mówić inaczej.
20.11.2020
Bartłomiej Łozowski aranżuje grę – alfabetyczną mozaikę.
21.11.2020
Wpis usunięto.
22.11.2020
Wpis usunięto.
23.11.2020