Łódź płynęła powoli, zostawiając za sobą leniwie pojawiające się zmarszczki wody w kształcie długiego klina.
Głośny oddech Geralta słabł z każdą chwilą.
„Ale gdzie się przenieść?” – nerwowo powtarzała w myślach Ciri, a głos odbijał się echem w jej głowie. Czuła narastającą panikę. Szyja i usta zaczęły pokrywać się nieprzyjemnym drętwieniem, zwiastującym napad lęku.
– Musi być jakiś ratunek, musi. Tylko gdzie? Tyle miejsc, tyle czasów. Chaos ogarnął myśli małej wiedźminki, a pytanie zapętliło się ślepo w jej głowie.
– Nie na oślep – wychrypiała ledwo żywa Yennefer. – Tylko nie na ślepo.
Zemdlała. Zemdlała, ale żyła, a przynajmniej tak się wydawało.
„Jestem sama, znowu sama z konającym ojcem na rękach”– pomyślała Ciri a uczucie panicznego lęku całkowicie ją zdominowało.
Oddech wiedźmina tężał z każdą chwilą. Wdech już chrapliwy, mocno przeponowy, dawał jasno do zrozumienia, że śmierć jest już blisko, bardzo blisko.
Geralt spróbował otworzyć oczy, bez skutku. Powieki niczym z ołowiu ani drgnęły.
– Mamo… – powiedział ledwo słyszalnym, agonalnym głosem. – Mamusiu… ratuj mnie.
Oczy Ciri otworzyły się szeroko i przybrały kształt koła. Ten oto nieznający granic możliwości wiedźmin, który po mutacjach miał utracić wszystko, co ludzkie, wszystkie emocje i całą empatię, teraz przywołuje swoją matkę. Dotychczas nawet nie znała jej imienia.
*
Atropos wstała, popatrzyła dookoła. Coś dziwnego czuła w powietrzu – zimno.
„Tu chłód?… Dziwne” – pomyślała.
Na stole na pięknych tacach stała ambrozja, obok w zdobionych glinianych amforach czekał rozlany nektar. Przygotowane jak po każdym mortis victim.
Chwyciła nożyce i powoli przyłożyła do nici, uniosła rękę w kierunku Klotho i Lachesis, a te spuściły wzrok bez gestu. „Jest zgoda” – pomyślała. Jak niezliczone ilości razy wcześniej z pełną rutyną zwarła ostrza nożyc na nici.
Rozległ się metaliczny trzask.
To odgłos pękającej stali. Nić nie ustąpiła. Trzy siostry przyodziane w peplosy popatrzyły się po sobie, nie kryjąc zdziwienia. U stóp Atropos leżały rozbryźnięte na miliony kawałków nożyce życia. Rozległ się szyderczy chichot. Rodzanice – słowiańskie boginie życia i śmierci, siedziały niedaleko. Aeve, Sulviea i Magalie przyodziane w borsucze kożuchy popatrzyły na siebie triumfalnie.
– Mówiłyśmy, żebyście nie brały się za naszych chłopców – wycedziła Sulviea.
Łyknęły przeźroczysty płyn z kryształowych karafek, mocno się krzywiąc, prychając z zadowoleniem i zagryzając kiszonym ogórkiem.
*
Myślała w panice.
“Dlaczego zawsze mnie to spotyka, właśnie akurat mnie? Szafowanie życiem i śmiercią. Co zrobić? Co teraz zrobić?”
Nagle silny ból głowy, mieniące się kolory tęczy, dziwne przeczucie.
„Jest…” – pomyślała. – “Jest ratunek”.
*
– Eh… – Około trzydziestoletni chłopak głośno westchnął.
– Dlaczego zawsze mnie to spotyka? – powiedział sam do siebie.
Młody lekarz, rezydent ostatniego roku chirurgii urazowo-ortopedycznej, zamknął książkę, którą trzymał w rękach.
Telefon dzwonił.
8468
– Znowu SOR, już nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem spokojny dyżur – powiedział do siebie, sondując przelotnie pamięć.
Założył książkę, po czym rzucił ją na tapczan w dyżurce nocnej. Przedmiot używany jako zakładka posiadał od wczesnego dzieciństwa, kiedy to znalazł go podczas buszowania po fortach pierwszowojennej C.K. Twierdzy Przemyśl. Był wykonany z wężowej skóry z fragmentem nieznanego bliżej kamienia okolonego srebrem, jakby fragmentem diademu.
Lekarz dyżurny oddziału ortopedii zszedł na SOR. Wszedł do windy. Wpatrując się smutno w ścianę, pomyślał, że nawet nie odebrał tego telefonu.
„Może to i lepiej – pomyślał. – Czasami lepiej jest się za szybko nie denerwować”.
Winda zgrzytnęła, lekarz zjeżdżał z szóstego piętra na parter. Idąc korytarzem prowadzącym z holu głównego, natrafił na kobietę o rudych włosach, która mocno się w niego wpatrywała. Była dziwna, z typu tych kobiet, których wieku raczej nie daje się łatwo określić po wyglądzie, ale uwagę przykuwały bardziej jej oczy wypełnione szaleństwem. „Takie oczy miewają czasem ludzie nadużywający różnych psychostymulantów” – pomyślał. Nagle, mijając kobietę w małej odległości, poczuł, że ktoś do niego mówi. Poczuł, bo kobieta nie ruszała ustami, tylko patrzyła na niego zielonymi oczyma.
– Tak, to ty. Przeznaczenie się nie myliło. Nie poddawaj się. Nigdy. Hart ducha masz i zachowaj go do końca – powiedział głos.
Minął ją szybko. „Oho, niedobrze ze mną, za dużo pracy, za dużo”. – Potrząsnął głową. „Swoją drogą, hart ducha, eh… hart dupy by się przydał” – pomyślał. „Jak masz miękkie serce, to miej twardą dupę”. – Przypomniał sobie słowa pewnego kolegi z pracy, starego, dobrego charakteropaty cynika. Aż za banalne, ale jak prawdziwe stwierdzenie w dzisiejszych czasach.
Na SOR-ze mimo późnej godziny jak zwykle było gwarno. Porozbijani pijaczkowie, którzy trafili tu po kłótni i rękoczynach z powodu przywłaszczenia butelki denaturatu patrzyli tylko, jak podwędzić trochę spirytusu. Paru ludzi z bolącymi brzuchami z przejedzenia. Starsza pani z pypciem na dupie, która zgłosiła się teraz, bo akurat zaczęło ją swędzieć. Ktoś kuleje, ktoś płacze, ktoś w ataku manii woła policję, a jeszcze inny księdza.
– Co tam słychać? – Ortopeda zagadnął starego chirurga ogólnego, pełniącego dyżur na SOR-ze.
– Cześć. Ranę ciętą ręki mamy. Pomógłbyś? – zapytał chirurg. – Ja przez ten czas ogarnę papiery, bo mamy tu niezły kocioł.
– Pewnie, nie ma problemu.
Młody lekarz rutynowo wziął jednorazowy czepek, fartuch zabiegowy, sterylne rękawiczki oraz maskę chirurgiczną. Udał się do gabinetu zabiegowego, w drodze podczas zakładania maski przyszła mu do głowy pewna myśl.
„Jakie to polskie. Z obcej literatury muszę się dowiadywać, że ta maska przez lata nazywana była maską Mikulicza, polskiego chirurga przełomu XIX i XX wieku, którego osiągnięcia bardziej są znane za granicą niż u nas. Jakie to polskie” – ponownie westchnął w duszy sam do siebie.
*
Poczuła źródło mocy, które mocno ją przywoływało. „Trzymaj się, Geralt”. Ciri zamknęła oczy. Książka z zakładką. Piętro szóste, parter. Hart ducha, hart dupy. Błysnęło. Ból głowy ustąpił, tęczowe kolory też.
Chalcedon okolony srebrem i wprawiony w wężową skórę błyszczał w środku książki.
*
Nagle poczuł krótki, ale intensywny ból głowy. Źródło światła mieniło się kolorami tęczy.
– Migrena? Aura? Nigdy nie miałem migreny. – lekarz dziwił się, potrząsając głową.
Przed oczami miał dziwne obrazy: parter, piętro szóste, tapczan, książka dwutomowa, „Stulecie chirurgów”, „Triumf chirurgów. Z zapisków mojego dziadka, H. St. Hartmanna”. Książka sama się otworzyła w założonym miejscu. Zakładka z kamieniem jasno świeciła.
*
Błysnęło, bez żadnych dźwięków. Ciri i Geralt wylądowali na środku gabinetu zabiegowego SOR-u.
*
– Kurwa! Co tu się odpierdala! – wyrzucił z siebie młody ortopeda. Patrzył na starego chirurga ogólnego, dyżurnego SOR-u. Jego oczy były szeroko otwarte i zdziwione, a niedużo rzeczy potrafi zdziwić starego chirurga. Wszyscy stanęli jak wryci. Na środku leżał blady mężczyzna z rozdętą klatką piersiową, wokół niego szybko rosła kałuża krwi. Ledwo oddychał, łapał powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Młoda dziewczyna podtrzymywała chorego, patrzyła dookoła i krzyczała. Wołała pomocy. Nikt jej nie rozumiał, ale oczywiście to nie było potrzebne.
Młody doktor szybko podbiegł do białowłosego. Rzucił okiem na miejsce krwotoku: trzy rany kłute klatki piersiowej zadane od tyłoboku, rany brudne, obleczone jakimiś fekaliami. Lekarz uderzył parokrotnie palcami o klatkę piersiową po obu stronach. Wdech ciężki, z zaciąganiem przepony, wydech jakby niepełny.
– Odma prężna w skrajnej postaci zaawansowania – powiedział głośno. Jednym ruchem sięgnął po najgrubszy wenflon. Obracając w palcach, rozpakował go i przygotował do wkłucia. Badał mostek poszkodowanego: rękojeść, trzon. Palce płynnie przesuwały się po przedniej powierzchni klatki piersiowej niczym po klawiszach fortepianu. Szybkim ruchem wbił wenflon w drugą przestrzeń międzyżebrową. Syknięcie. „Głośne, bardzo głośne” – pomyślał.
Poszkodowany oddychał już nieco lżej, ale jego stan był nadal agonalny.
– Dawać od razu krew do transfuzji zero ujemny w trybie ratowania życia, ile się da. Krew na grupę i krzyżować też ile się da. Płyny, płyny, koloidy – dużo z opaski pneumatycznej. Chusty z kodanem i sól z betadyną do płukania. Od razu przemywaj rany, przemywaj. Wkłucia iv, podać wankomycynę i metronidazol. Szybko folia. Trzy kawałki. Klej, klej. Każdą ranę osobno, pod jeden brzeg podłóż palec – młody lekarz mówił spokojnie, nie krzyczał. Po chwili wiedźmin obwieszony dookoła różnymi specyfikami w kroplówkach przenoszony był na noszach transportowych.
Czuł, jak ogarniają go dzika euforia i motywacja, nie stres.
– Szybko na blok, na blok operacyjny! – wołał. – Do pilnej torakotomii.
W głowie przypominał sobie staż z torakochirurgii i zasady otwierania klatki piersiowej w stanach nagłych. Ratownik z pielęgniarką pchali nosze, butelki kroplówek dyndały wesoło, worki z krwią wtłaczały życie w wiedźmina.
Nagle głos starszego chirurga ogólnego:
– Nie możesz przecież sam otwierać klatki! Dla twojego dobra. Nie idź w to. Dzwoń po torakochirurga.
– Przecież nie mamy go w szpitalu, nawet jak się dodzwonię, to nim dojedzie, to minie lekko pół godziny – odpowiedział.
– Nie patrz tak na mnie, ja też tego nie zrobię. To jest robota dla torakochirurga. Odbarczyłeś odmę, zrobiłeś, co trzeba. To jest głos rozsądku.
“Głos rozsądku, będzie mi tu teraz pierdolił frazesy”– myśl przemknęła.
– To co robimy?– krzyczał pytająco ratownik. Szybki wzrok po wszystkich dookoła. Zatrzymał się na białowłosej dziewczynie – w oczach miała lęk i wołanie o pomoc.
– Co robimy? – nie wiadomo kto pytał: dziewczyna w myślach, ratownik, krzycząc, czy jeszcze ktoś inny. Tak, ktoś inny – kobieta o rudych włosach, ale jej nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
„Spierdalamy. Spierdalamy stąd jak najszybciej” – pomyślał młody lekarz.
Chalcedon zaświecił jeszcze jaśniej, a litery na stronach książki zajaśniały razem z nim. Opisywały Lwów przełomu XIX i XX wieku.
*
– Popatrz… popatrz, co to człowiek nie wymyśli – powiedział postawny starszy mężczyzna z bujną czarną brodą i obfitą czupryną. Za oknem widać było przejeżdżający tramwaj, tramwaj elektryczny.
– Ha! I co, teraz te żelazne holosy miast konnych tramwajów jeździć będą? – zapytał stojący obok młodszy z mężczyzn.
– Ano i może. Pierwej nam je tu sprawili niźli sobie w stolicy, w Wiedniu. Na próbę pewnikiem, cholerni okupanci. Chcą wiedzieć, czy na tym pozabijać się nie idzie.
– Hm… – zamyślił się głośno młodszy.
Ubrany był w biały niegdyś fartuch, teraz mocno zabrudzony zakrzepłą krwią. Woń stęchlizny przeplatana nikłym zapachem fenolu bardziej przypominała rzeźnię niż szpital.
– …może to i lepiej – kontynuował. – Jak ludom nogi pourywa albo ręce poszarpie, to robota będzie. A może i ten prąd skórę ludziom ponadtapia.
Starszy z mężczyzn popatrzył się na młodszego z politowaniem. Audytorium, w którym się znajdowali, zapełniało się powoli pozostałymi asystentami.
– Ciekawe, czy na Łyczaków tory poprowadzą… – zagadnął po chwili starszy.
– A czego pan profesor pyta? Przecie pan na Śródmieściu zawiaduje, tam gdzie pomnik z komytetem chcecie stawiać – dopytywał młodszy.
– Jakoś tak… mam wrażenie, że na tym Łyczakowie więcej czasu spędzę niźli na Śródmieściu. A co do pomnika, to nie pomnik, a kolumna będzie, tak podają. Podobno takie w modzie teraz. Chociaż mnie to już obojętnieje sprawa, bo ja za Słowackim głos swój oddałem, a inaczej wybrali.
Starszy profesor wziął głęboki wdech, zrobił efektowną pauzę i wyrzucił z siebie z nieukrywaną złością:
– Tej Litwy w inwokacji to mu nigdy nie wybaczę.
Błysk, bez dźwięków.
Nagle na środku audytorium pojawili się ledwo żyjący mężczyzna z igłą w klatce piersiowej, młoda dziewczyna i chłopak. Profesor z czarną bujną brodą ze zdziwieniem przyglądał się przybyszom. Popatrzył po swoich asystentach – nie dowierzał swoim oczom. Nagle wezbrała w nim gwałtowność charakterystyczna dla chirurgów XIX wieku. Szybko podbiegł do rannego, popatrzył ze zdziwieniem na nosze, plastikowe butelki z kroplówkami, worki z krwią transfuzyjną i igłę w klatce piersiowej. Zobaczył rany klatki piersiowej zaklejone folią. Podrapał się po brodzie, w pośpiechu sięgnął do kieszeni fartucha, fartucha lekko ubrudzonego zakrzepłą krwią. Wyjął skalpel.
„Ale co zrobić” – pomyślał.
Nigdy wcześniej ani nigdy później asystenci nie widzieli go tak bezradnego. Jednym ruchem obrócił skalpel w dłoni, włożył go do ust, przytrzymując trzonek zębami. Jedną ręką badał puls, drugą szukał trąbki akustycznej.
„Puls – zdziwił się – pięć uderzeń na trzydzieści sekund! Niemożliwe, żeby przeżył”.
A jednak białowłosy żył dalej, żył i oddychał.
Profesor chciał zbadać źrenice. Uniósł powieki i odrzucił rękę jak poparzony – oczy były dziwne, żółte, zmienione i nieludzkie. Złapał się za czoło.
„Co tu się dzieje, co zrobić?”. – Pewna myśl pojawiła się w jego głowie. „Nie!”. – Od razu ją odrzucił. „A jednak… co mówił Mikulicz o ranach klatki piersiowej? Nadciśnienie, podciśnienie…”.
Mętlik myśli, chaos, brak koncepcji. Rozważał w myślach – nigdy nie przyznałby się do nich swoim asystentom. Nie wymyślił jednak nic, co sam mógłby zrobić.
Tymczasem ortopeda rozglądał się dookoła.
– Gdzie my jesteśmy? – powiedział na głos do siebie. Popatrzył na brodatego profesora.
Zobaczył sygnaturę audytorium „Collegium Medicum Universitat von Lemberg”.
„Ha! Prawie dobrze – pomyślał. – Prawie, ale nie tu. Nie tu”.
Patrzył na brodacza, a w oczach mieli bezradność – obaj.
– Mikulicz – wychrypiał profesor. – Mikulicz-Radecki.
Młody lekarz popatrzył na Ciri.
– Dalej, dalej, to nie to miejsce, a przynajmniej nie ten czas – krzyknął.
Błysnęło.
Trójka przybyszów zniknęła. Starszy profesor poczuł buzującą w nim krew.
– Każdy, kto tu był, może mówić o tym zdarzeniu, co chce i kiedy chce. Z jednym wyjątkiem – powiedział.
Wszyscy asystenci wiedzieli, co ma na myśli. Tak jak nigdy przed tym zajściem, tak też nigdy po nim nazwisko „Mikulicz-Radecki” nie zostało wymówione w obecności profesora.
Mniej więcej dwadzieścia pięć lat później asystent będący świadkiem tamtych zajść patrzył na nagrobek.
„Ludwik Rydygier – profesor medycyny Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Generał Wojska Polskiego”.
– Prawda – pomyślał “Jednak więcej czasu na Łyczakowie pan spędzi niźli na Śródmieściu. Eh… jakie to polskie, dwóch Polaków, dwóch wybitnych chirurgów i taka niechęć do siebie. Niezależnie, czy Polska istnieje na mapie, czy też nie”.
Wyszedł, zostawiając za sobą bramę cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie. W nowej, odrodzonej Polsce roku 1920.
*
Błysnęło bezszelestnie.
Trójka podróżników w czasie i przestrzeni pojawiła się w środku czegoś przypominającego szklany klosz. W środku znajdowała się postać z brodą ukrytą pod maską operacyjną. Maską, mającą później nosić nazwę jej twórcy i propagatora. W powietrzu unosił się ostry zapach fenolu. Dostojna postać emanowała energią, pomimo niewielkiej postury na pierwszy rzut oka można było w niej poznać herosa. Na fartuchu operacyjnym szczelnie otulającym sylwetkę chirurga widniał napis „Johann von Mikulitsh-Radecki, Universitat von Breslau”. Młody lekarz, towarzysz Ciri i Geralta, rozglądał się dookoła. Z trudem opanował zdziwienie.
„To, to jest ta komora podciśnieniowa Mikulicza i Sauerbrucha” – pomyślał.
Profesor Mikulicz popatrzył na dziwaków ze zdziwieniem, ale i spokojem. Podczas operacji nic nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi. Bo w tym momencie legendarny chirurg faktycznie był o centymetr od nacięcia skóry pacjenta.
– Mój Boże – przeraził się młody lekarz. Właśnie był świadkiem czegoś, czego nigdy wcześniej nie widział, co znał tylko z podań historycznych.
Widział jednego z asystentów poza kloszem, ogromnie przerażonego, ale ciągle wysysającego powietrze gumową rurą oraz obserwującego rtęciowy barometr – to ten podtrzymujący podciśnienie. Z drugiej strony inny z asystentów trzymający dziwny flakon i rozłożone gazy – ten podawał narkozę chloroformową.
Tylko komu? Pacjentem był królik.
– Banda rzeźników – pomyślał ortopeda.
Rozważania przerwał chrapliwy oddech Geralta.
– Trzy rany klatki piersiowej po jednej stronie, odma prężna zmieniona na otwartą i zaopatrzona opatrunkami zastawkowymi – rzucił szybko do profesora Mikulicza, pokazując ręką wenflon w klatce piersiowej i zaklejone rany na plecach i na bocznej ścianie klatki piersiowej.
Mikulicz popatrzył, wziął głęboki oddech i szybko sięgnął po rozpylacz jakieś substancji chemicznej. Wykręcił zawór i wylał całą zawartość na klatkę piersiową Geralta. Jego głowę szybko umieszczono w gumowym leju otwierającym się na zewnątrz klosza. Powietrze wypełnił ostry zapach fenolu. Niczym dyrygent smyczkiem, profesor z mistrzowską gracją ciął skalpelem – wycinając brzegi ran, połączył trzy rany w jedną, większą. Krew z jednej strony lała się z rany i tryskała z arterii. Z drugiej strony wtłaczana była natomiast z mnogich worków Polskiego Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa, oznaczonych „0 ujemny”. Życie z jednej strony wpływało w wiedźmina, z drugiej strony spływało na podłogę. Chirurg palcami rozwarł przestrzeń międzyżebrową, metalowymi rynienkami obłożył dolny brzeg widocznego żebra. Zamocował rozwierak. Patrzyli, patrzyli wszyscy – płuco się nie zapadło, przynajmniej nie całkowicie. Mikulicz włożył klemy hemostatyczne w ręce młodego lekarza.
– Chwytaj, a ja podwiązuję – profesor odezwał się po polsku.
Pozostali asystenci popatrzyli po sobie. Nikt się nie odzywał, ale wszyscy myśli mieli jednakowe: „Nie jest dobrze, jest źle, bardzo źle. Profesor mówi po polsku”.
Doktor Sauerbruch znał tylko jedno stwierdzenie po polsku. Jeśli je usłyszał, to wiedział, że trzeba zniknąć z pola widzenia profesora.
Na zewnątrz klosza przenikało głośne „kurwa mać”.
Mikulicz przerzucił między palcami skalpel, kciukiem wychwycił nożyczki chirurgiczne, tnąc prosto, ruchem krawieckim wyrównał postrzępioną opłucną. Skalpel i nożyczki odrzucił na bok, nie odrywając wzroku od przebitego płuca.
– Klemy! – krzyknął. Popatrzył na bok. – Terminale! – poprawił po niemiecku, a Sauerbruch podał drobne narzędzia zaciskowe.
– Łap naczynia, łap! – zwrócił się do przybysza, podając mu zestaw klem. – Sauerbruch knupfen, knupfen! Raus! – powtórzył.
Serce biło wolno, po wiedźmińsku, stwarzając dobre warunki do hemostazy.
I tak profesor, jego asystent i młody lekarz łapali, krzyczeli, przeklinali, osuszali gąbkami, wiązali arterie i nie dawali się przerwać tej ciągle biegnącej nici życia.
Jakieś sześćdziesiąt jedwabnych, wymoczonych w fenolu podwiązek później krwawienie ustało prawie całkowicie. Młody lekarz wziął głęboki oddech.
„No, nie wygląda to tak źle. Jeśli pacjent chce przeżyć, to faktycznie, medycyna bywa bezsilna” – przemknęło mu przez myśl.
No cóż, to typowe lekarskie poczucie humoru chyba pasuje do tego zawodu.
Popatrzył na Geralta. Wiedźmiński metabolizm pozwala na naprawdę dużo. Nie da się porównać regeneracji i wytrzymałości zwykłego człowieka i wiedźmina. Ponowny strzał mimowolnej myśli:
„Coen miał pecha, nie ten czas i nie to miejsce”.
Zaszyli ranę, pozostawiając dren opłucnowy i wtykając jego końcówkę do rury utrzymującej podciśnienie. Komora podciśnieniowa rozszczelniła się. Syknęło dookoła. Geralt oddychał, a jego oddech z chwili na chwilę wydawał się przybierać zdrową jakość.
Do Geralta podbiegła Ciri.
– Geralt, Geralt! Słyszysz mnie? – wykrzyknęła.
– Słyszę – wychrypiał wiedźmin. – Słyszę. Zaraz co tu się stało, gdzie ślimaki z masłem czosnkowym?
– Cicho, cicho, odpoczywaj. Mało nie umarłeś albo… umarłeś, ale ożyłeś.
Po rozszczelnieniu klosza dało się wyczuć w powietrzu dziwny zapach. Początkowo nikt nie zwrócił na niego uwagi, jednak gdy wszędobylski zapach fenolu zaczął ustępować opuncji, Ciri uniosła głowę z przerażeniem. Jej twarz wyrażała strach, zrezygnowanie i brak sił. Dziewczyna skuliła się, łkając jak małe dziecko.
– Dlaczego zawsze mi się to przydarza – szepnęła do siebie, przełykając łzy. Załkała jeszcze raz, ale już nie z żalu i uczucia bezbronności, tylko po to by, wyrzucić z siebie emocje, te powodujące słabość i brak wiary w siebie. Wytarła twarz rękawem, odchyliła głowę do tyłu, biorąc głęboki wdech. Wiedziała, kogo zobaczy, kiedy się obróci. Nie myliła się.
W pomieszczeniu przed karmazynowym zamykającym się portalem stał jeden z nawigatorów Dzikiego Gonu.
„Sam?” – zdziwiła się w myśli Ciri. Wstała z kolan, wyciągając powoli miecz zawieszony na plecach.
W pomieszczeniu rozbrzmiał głos Kha-Chumba-laha. W powietrzu przeszła lekko purpurowa mgła, która rozbiła w pył komorę podciśnieniową oraz wyrzuciła meble pod ścianę tworząc w ten sposób duże pole walki. Powietrze wypełnił zapach opuncji, fenolu i śmierci.
Elf o wejrzeniu kościotrupa, ubrany w kryty hełm i napierśnik, skoczył, zamachując się buławą i celując w twarz Ciri. Zgrzytnęła stal, prysnęły iskry. Zirrael zwarła się w bloku z kościanym orężem. Przeciwnik był silny.
„Za silny jak na nawigatora” – pomyślała Ciri.
Wiedźminka skoczyła w bok, cięła krótko, maksymalnie szybko, między hełm a napierśnik. Klinga przeszyła powietrze, napastnik uniknął ciosu szybkim odskokiem.
Ścinali się ostro raz za razem, wirowali w piruetach i półobrotach. Stal sypała pióropusze iskier, ściany, przyjmując cięcia przeznaczone dla przeciwnika, kruszyły się, a gruz ścielił się wśród drobin szkła po komorze podciśnieniowej.
Wysłannik Gonu przestrzelił pchnięcie lewą ręką zaostrzoną kościaną buławą. Ciri szybko oplotła ręką przedramię przeciwnika i założyła na nim dźwignię, wywierając nacisk całym ciałem. „Jest! Sukces! Stracił balans” – pomyślała i w ułamku sekundy cięła z jednej ręki prawą górną kwartą. Celowała po wiedźmińsku, precyzyjnie w szczelinę zbroi nad obojczyk, prosto w tętnicę szyjną.
Zdołał się pochylić. Cięcie przeszło cięciwą przez hełm strącając go z głowy przeciwnikowi.
To, że był za silny jak na nawigatora, już wiedziała, niestety był też za szybki, dużo za szybki. Mała wiedźminka cofnęła się, krocząc półkolem, w oczach miała strach, a przed oczami wspomnienie Bonharta.
– Las Celeveras selen – powiedział upiorny przybysz, patrząc na turlający się hełm w kształcie czaszki.
„Racja, czaszki wyjdą samotnie” – pomyślała Ciri, ciągle zataczając krąg.
Rozgniotła stopą duży kawałek szkła.
„Tylko zobaczymy czyje” – dodała w myśli po chwili.
Nad przeponą czuła ciągły ucisk, jak niegdyś w zamku Stygga. Walczyli dalej zaciekle, demolując już doszczętnie Theatrum Chirurgicum. Cięcia, bloki, odgłosy krzyżującej się stali – rozbrzmiewały i nie cichły nawet na chwilę.
Odskoczyli oboje od zwarcia. Ciri znowu zaczęła kroczyć miarowo półkolem. Z pozoru takimi samymi jak wcześniej krokami doszła do większego skupiska kruszonego szkła, w jednej sekundzie z całej siły kopnęła w kopiec, supinując stopę w stronę przeciwnika. Na wysłannika Dzikiego Gonu posypał się deszcz drobnych szklanych odłamków. Elf wystawił rękę, palce układając na wzór kaskady i tworząc wokół siebie płaszcz kinetyczny. Szklane odłamki zatrzymały się w półsferze. To wystarczyło – stracił koncentrację. Zdołał tylko zobaczyć, jak znad kryształowego płaszcza przedarła się postać drobnej dziewczyny. Ciri cięła na wpół ślepo, nie widząc dobrze celu. Cięła mocno, oburącz znad głowy, wkładając w uderzenie całą siłę. Przedzierając się przez szkło niczym przez taflę wody, klinga uderzyła, stal jęknęła, dając upust rozproszeniu energii przy wyszczerbieniu buławy. Elf zdołał się zasłonić, jednak stracił równowagę, a impet uderzenia i sylwetka kobiety przygniotły go do ziemi.
Mimo że z pleców bronił się zaciekle, parując ciosy Ciri raz za razem, przepuścił jedno pchnięcie. Ostrze klingi Zirrael przeszyło mu policzek, ale skróciło dystans. Chwycił wiedźminkę za włosy lewą ręką, prawą jej oplótł kark, stabilizując łokieć na środku potylicy. Zimna kościana buława momentalnie weszła pod ramię oprawcy, zamykając w środku szyję Ciri. Wyszczerbienie na orężu elfa przyciskało krtań, aż słychać było miażdżenie jej chrząstek.
Ciri upuściła miecz, chwyciła oburącz buławę, próbując odciągnąć ją od szyi.
„To już koniec… Nie ma ojca, który przyjdzie i pomoże, cały wysiłek w… – pomyślała, ale nie dokończyła.
Nagle usłyszała wrzask. Wrzask elfa. Puścił połyskującą broń, zwolnił ucisk. Poczuła rozprężenie uciśniętych wcześniej struktur krtani. Ciri złapała głęboki oddech. Złapała się za szyję. Uniosła wzrok. Twarz elfa zdawała się topić, oblana czymś żrącym. Dziewczyna usłyszała stłumiony jęk napastnika. Zobaczyła młodzieńca, z którym tu przybyła, trzymającego odwrócony flakon z napisem; „purum karbolum” oraz profesora Mikulicza ze skalpelem wbitym w kark elfa.
– Prosto między C1 a C2. Nie pytaj, skąd mam wprawę – stwierdził zimno i spokojnie profesor Mikulicz, patrząc na młodego lekarza. Wyjął skalpel z rany i wytarł go w chustę chirurgiczną. Ciało osunęło się na ziemię, dygocząc w konwulsjach. – Spokojnie, tego nie przeżyje żaden z naczelnych wyższych, czymkolwiek jest ten ktoś – powiedział profesor, nakrywając głowę elfa chustą.
Młody przypomniał sobie podania historyczne na temat badań uszkodzeń rdzenia kręgowego prowadzonych w XIX wieku na wyższych naczelnych.
“Banda rzeźników“ – pomyślał znowu, wzdrygając się z obrzydzeniem.
Ciri podbiegła do Geralta i mocno go przytuliła.
Mikulicz, ściągając bawełniane rękawiczki, patrzył z ukosa na młodego lekarza, a ten po chwili odparł, idąc w stronę wiedźmina i wiedźminki:
– Wystarczy szczelnie zaintubować do tchawicy aparat do narkozy i utrzymywać podwyższone ciśnienie w drogach oddechowych. Po prostu koncepcję podciśnienia zmienić w nadciśnienie, a klosz będzie niepotrzebny. W antyseptyce skóry lepiej użyć spirytusu niż fenolu.
Twarz Mikulicza pokryła się brzydkim grymasem. Widać było, jak buzuje w nim krew, a złość kipi z oczu. W jednej chwili złapał drewniany kufer leżący opodal i cisnął nim z całej siły w młodego lekarza.
Wszystko trwało nie więcej niż sekundę. Ciri uniosła swoje zielone oczy. Była zbyt zmęczona na kolejną ucieczkę. Nagle znikąd pojawiła się ruda kobieta, którą młody lekarz widział już w szpitalu. Obok niej stał średniego wzrostu mężczyzna o delikatnych rysach twarzy.
– Avallah? – szepnęła Ciri ze zdziwieniem.
Błysnęło, mignęły kolory w tunelu czasów i miejsc.
“No tak, jak mogłem pouczać pana profesora” – pomyślał młody, przecierając ręką oczy, zdziwiony swoją głupotą.
[tłumaczenie z języka niemieckiego fragmentu artykułu z gazety „Schlesische Zeitung” z 1903 r.]
„Uprzejmie wyjaśniamy, że zajścia minionego tygodnia w Theatrum Chirurgicum Uniwersytetu we Wrocławiu spowodowane były tąpnięciem ziemi, które to wtórne było do wykopów sieci kanałów wodnych przebiegających w bezpośrednim sąsiedztwie Kliniki. Owe, jak pospólstwo niesie, czary, dymy, strzały i błyski były spowodowane wybuchem chemikaliów stosowanych w nowoczesnej medycynie. Korzystając z niniejszego artykułu, aby podeprzeć naszą wiarygodność, z przyjemnością informujemy, że odpowiedzialna za wybuch nitrogliceryna rokuje świetnie w zastosowaniu przy angina pectoris i innych chorobach serca”.
Z poważaniem, profesor Johann von Mikulitsch-Radecki, doctor Ferdinand Sauerbruch et consortes.
*
Niedługi czas później Geralt, leżąc, wsparł się na łokciach, odgiął głowę do tyłu i cichym głosem wychrypiał:
– Dziękuję, Vissenno, dziękuję, mamo.
Gdzieś w innym świecie chalcedon zajaśniał mocno w zakładce książki.
Ortopeda nagle wycedził:
– No tak, wygląda na to, że komuś dziękuje, pewnie jakiemuś bóstwu. Jak to zwykle bywa…
Po chwili przerwy kontynuował mówiąc po łacinie, tylko ostatnie słowo było po polsku:
– …jak przeżyje, to ręka Boga, jak umrze, to lekarz chuj.
Po czym ciężko westchnął.
– Takie życie.
Stojący obok niziołek drgnął jak oparzony, popatrzył bystrym wzrokiem, przyczłapał z gracją godną osobników jego rasy. Zajrzał głęboko w oczy młodego lekarza.
– Na cynizm i wyrachowanie można pozwolić sobie dopiero po dwudziestu latach praktyki chirurgii – wyrzekł po łacinie i zdzielił młodziana siarczystym kopniakiem w dupę.
– Rusty! Przestań, on jest ze mną – zawołał Geralt głosem, któremu niewiele już brakowało do normalności.
Wiedźmin odwrócił się do młodego lekarza, kiwnął głową w wyrazie podziękowania, po czym wyciągnął rękę i w specyficzny sposób ułożył palce w znak Somne.
Obudził go dzwoniący telefon. Numer na wyświetlaczu: 8468. Bolała go głowa.
W pierwszej chwili nie pamiętał prawie niczego. Odebrał telefon.
– Cześć, młody – powiedział głos w słuchawce.
– Dzień dobry, doktorze – odparł młody lekarz, udając normalny ton.
– Mamy ranę ręki na SOR-ze i niezły kocioł. Pomożesz?
Oczy otworzyły mu się szeroko, ledwo ukrywając zdziwienie, odparł ze spokojem: – Pewnie, zaraz będę.
*
Zmęczony po dyżurze wyszedł rano ze szpitala. Nie pamiętał prawie niczego.
– Co tu się stało? – pytał sam siebie, dalej nie mogąc wygrzebać z pamięci nic poza zamazanymi przebłyskami. – Muszę uważać na te imprezy z Misim. – Potrząsnął głową, rozcierając czoło dłonią.
Obejrzał się, zobaczył napis „Szpital im. Ludwika Rydygiera”. Zamyślił się, coś zaczęło mu świtać w głowie. Po przejściu około stu metrów, usłyszał odgłos powiadomienia na WhatsAppie. Była to wiadomość od kolegi, który zmienił go na niedzielny dyżur: „Coś zapomniałeś” i zdjęcie. Na ekranie telefonu zobaczył otwarty drewniany kufer z sygnaturą „Prof. f. Med. JvM-R, Polsnitz-Breslau”, w środku były historyczne narzędzia chirurgiczne.
– O, by cię… – powiedział głośno. A wszystkie wspomnienia odblokowały się w głowie jak za pstryknięciem palcami. Nawet w nozdrzach czuł zapach fenolu.