Na przesiadkę w Moskwie była nieco ponad godzina. Trochę mało czasu, ale powinno wystarczyć, a nie miał bagażu rejestrowanego. Lubił podróżować Aerofłotem. Jedzenie nie było najlepsze, a stewardessy nie uśmiechały się tak nachalnie jak w innych liniach. Życie boli, nie ma co suszyć zębów po próżnicy – zdawały się mówić ich stalowe spojrzenia w obramowaniu ostrego makijażu. Andrzej cenił tę szczerość.
Zdrzemnie się w drodze do Tokio, a w czasie dwugodzinnego lotu do Moskwy przejrzy jeszcze raz swoje wystąpienie. Wykład poświęcony retinopatii cukrzycowej był mało odkrywczy i – stawiając sprawę uczciwie – powinien zostać przedstawiony jako komunikat. Andrzej sztucznie rozdął jego rozmiary i zrobił się z tego referat. Dawało to pewną nadzieję, że widmo wyrzucenia z kliniki nieco się oddali. Wykład na sesji plenarnej Kongresu Siatkówkowego to jest coś!
Tępo wpatrywał się w ekran, walcząc z sennością, gdy nadęty personel leniwie przystąpił do rozwożenia przekąsek. Tylko najbardziej naiwni i zdesperowani pasażerowie wiązali z menu jakieś nadzieje. No, ale skoro dają, to brać trzeba, pomyślał i z ulgą zamknął laptopa. Dwa rzędy za nim niewysoki brodacz awanturował się chyba o posiłek halal. Stewardessa przekonywała go z kamienną twarzą, że drożdżówka i kawa spełniają dietetyczne wymogi jego religii, a linie prezentują najwyższy standard obsługi i dokładają wszelkich starań, czy mogę jeszcze w czymś panu pomóc? Nerwowość udzieliła się niemowlęciu podróżującemu w tym samym rzędzie, co Andrzej, ale na szczęście po drugiej stronie alejki. Postawna kobieta z burzą rudych włosów koniecznie chciała dostać się do toalety, nie przyjmując do wiadomości, że nie przeciśnie się między fotelem a wózkiem z przekąskami. Sięgnął po gazetkę pokładową. Powieki opadały, nawet pomimo świdrującego wrzasku dziecka…
– Proszę pana? – Wprawdzie stewardessa mówiła po rosyjsku, jednak zbudził się tak raptownie, jakby ktoś krzyknął mu prosto w ucho „Halt! Hände hoch!”. – Życzy pan sobie kawę czy herbatę? Drożdżówki zostały już tylko z serem – dodała z satysfakcją.
– Кофе – mruknął, chcąc uchodzić za poliglotę.
Przez chwilę żonglował laptopem, gazetką i rozkładanym stolikiem, aby znaleźć miejsce dla swojej kawy i bułeczki nie powodując opóźnień w pracy personelu. Tak już miał. Nie chciał sprawiać kłopotów.
Właściwie to zdążył zgłodnieć. Dosypał do kawy aerofłotowej śmietanki w proszku, a papierową tutkę z cukrem schował do kieszeni. Pociągnął łyczek i z rozrzewnieniem wspomniał czasy, gdy kabiny samolotów były podzielone na strefy dla palących i niepalących. Z tamtego okresu pozostały tylko podświetlane piktogramy z przekreślonym papierosem nad głowami pasażerów. Kiedyś zapalały się tylko podczas startu, lądowania i turbulencji, a teraz świeciły stale i niepotrzebnie go denerwowały. Oj, co to będzie podczas lotu do Tokio… Ech, jakoś będzie. Wystarczy, że wyobrażę sobie, że to zwykły dyżur. Przedrzemię i jakoś wytrzymam.
Ding-dong! Ding-dong! Внимание, дамы и господа! Attention! Ladies and Gentlemen! Внимание, дамы и господа! No, dżizas fak, nie można spokojnie nawet tej cholernej czerstwej halal-drożdżówki zjeść! Zaraz wraczia potrzebują i doctor needed, jakbyś nie zrozumiał! Duży samolot, może ktoś jeszcze jest…
Okazał się jedynym lekarzem na pokładzie. Zaprowadzono go do ciasnej kabinki służącej do rozdzielania przekąsek. Na podłodze leżała rudowłosa kobieta, której tak było spieszno do toalety. Nad nią rytmicznie kołysała się spocona Marina, jak to zdołał odczytać z jej identyfikatora. W klitce zmieścił się jeszcze nikczemnej postury młodzian z wąsem.
– Fiodor Stiepanycz Aleksiejew, drugi pilot – przedstawił się. – Nagłe zatrzymanie krążenia. Podróżuje sama, nie ma przy niej żadnych leków. Dobrze, że mamy lekarza na pokładzie, reanimujemy ją już czterdzieści minut…
No tak, automatycznego defibrylatora nie mają obowiązku mieć. To lot krótkodystansowy.
– Dlaczego nie wezwaliście mnie wcześniej?
Marina spojrzała na niego błagalnie.
Aha, chcą żebym stwierdził zgon. Spadłem im jak z nieba, gdyby mnie tu nie było, musieliby tak pompować do samej Moskwy… Dawniej było inaczej, posadziliby ją w kątku, gazetę dali, kocykiem okryli i szlus!
– Proszę się odsunąć.
Stewardessa z ulgą wstała z kolan i odgarnęła włosy opadające na rozpalone czoło.
– Rękawiczki! Latarka i stetoskop!
– Panie doktorze, stetoskopu i latarki nie ma w…
– To proszę o zgodę kapitana na użycie awaryjnego zestawu medycznego – warknął zniecierpliwiony.
– Tak, oczywiście. – Spojrzenie Mariny już nie było tak służbiście stalowe.
Andrzej pochylił się nad rudowłosą. Miała około pięćdziesiątki. Na twarzy gruba warstwa fluidu, wydatne usta powleczone agresywną czerwienią. Odchylił lewą powiekę. Blefaroplastyka jakaś tu była… Oho, i jakaś soczewka jest… Sferyczna, chyba… Dobra, dobra, nie mój interes.
O, cholera, jest odruch źreniczny!… A oni chcieli ją utrupić.
Bluzka kobiety była rozpięta aż do pasa. Biustonosz przecięty. Korpulentna Marina najpewniej połamała już żebra. Zdarza się. Nie miało to w tej chwili znaczenia. Ale, chwila, chwila, co to?…
– Proszę wyjść! – zakomenderował automatycznie, choć wiedział, że nie ma do tego prawa. Marina i Fiodor też to musieli wiedzieć, jednak wyszli bez szemrania, szczęśliwi, że ktoś przejmuje stery.
Andrzej uniósł obfitą pierś kobiety odsłaniając obszar nad lewym łukiem żebrowym. Z obramowanego metalem okrągłego otworu wystawał czerwony kabelek zakończony żeńskim wtykiem.
– Cholera, przecież to jest dolka!
Powinna lecieć w luku bagażowym. Androidy nie mogą podróżować bez opieki. Na lotnisku cały czas trąbią, żeby ich nie zostawiać bez nadzoru nawet na chwilę. Może ktoś chciał przyoszczędzić, bo nadanie jej jak Pan Bóg przykazał wyszłoby znacznie drożej, niż bilet w klasie ekonomicznej. Kretyn, który ją wysłał, narażał się na naprawdę poważne konsekwencje, z kilkuletnim więzieniem włącznie. A zidentyfikować właściciela nie jest trudno, przecież wszystkie dane są na tabliczce znamionowej w wiadomym miejscu.
Jak przeszła kontrolę bezpieczeństwa? To ja muszę zdejmować pasek, buty, opróżniać kieszenie, włączać laptop, wybebeszają mi walizkę, a taki twór może sobie po prostu… Pewnie ma fałszywy paszport. Bo jaki inny może mieć dolka? Służby lotniskowe chyba się nie spisały. A wspaniale wyszkolony personel pokładowy przez niemal trzy kwadranse prowadził resuscytację cyborga!
Swoją drogą, co za zbok ją obstalował!? Dolka czterdzieści pięć plus, ciekawe… Dziad jakiś perwersyjny! Albo gołowąs dziany? Gdybym ja…
Nieważne. Jakimś cudem tu się znalazła. I jest. I to ja mam teraz problem.
Muszę to zgłosić. Nie, nie mogę tego zgłosić! Korowody w Moskwie trwałyby kilka godzin. Ugrzązłbym tam na dobre, a muszę dotrzeć na kongres. Nie jestem taką szychą, żeby mnie wydrukowali, jeśli fizycznie nie wygłoszę referatu. Kurwa!
To może zgon. Stwierdzę zgon i tyle. Nie, bez sensu. Wyda się i będzie afera na cały kraj, jacy to ci lekarze niedokształceni. Kobiety od robota nie odróżnią. Ha, ha, ha…
Pozostaje jeszcze jedna możliwość. Trochę ryzykowna.
Sprawdził drugą stronę ciała „pacjentki”. Zgodnie z oczekiwaniami pod prawą piersią znalazł czarny kabelek z męskim wtykiem. Nie stać go było na dolkę, ale trochę o nich czytał, słyszał też to i owo.
Ruda musiała być maszyną starszej generacji. Lata temu kolega z rezydentury kupił sobie okazyjnie, z drugiej ręki, coś podobnego. Opowiadał, że gdy wychodzi do pracy, rozłącza kabelki pod biustem, żeby baterie za szybko się nie wyczerpywały. Z czasem zaczął korzystać z tego rozwiązania, także kiedy był w domu, a dziewczyna go wkurzała. Koniec końców wylądowała na strychu, kolega oblał egzamin specjalizacyjny i Andrzej stracił z nim kontakt.
Z lektury lifestyle’owych periodyków wiedział, że obecnie na rynku dominują bardziej zaawansowane modele, których czasowa dezaktywacja nie jest tak prosta. Żadne tam siermiężne kable. Trzeba dostać się do modułu sterującego, co legalnie może zrobić tylko autoryzowany serwis. Wyłączenie nowoczesnej dolki technicznie nie stanowi trudności. Problemem jest – nie licząc prawnych zakazów – tempo. Tylko doświadczony mechanik jest w stanie w minutę odkręcić tabliczkę znamionową, zdemontować panel ochronny, zlokalizować odpowiednie złącze i wypiąć z niego taśmę przewodzącą. Jeśli od wypowiedzenia hasła zawieszającego androida upłynie sześćdziesiąt sekund, a dezaktywacja nie nastąpi, dolka budzi się i wpada w autodestrukcyjny szał. Rwie sobie włosy z głowy i uderza nią we wszystko, co znajdzie w pobliżu. Dokonuje samookaleczeń do momentu, aż stanie się całkowicie niezdatna do użytku. Takie zabezpieczenie. Działa też przy reaktywacji.
Na szczęście Ruda nie jest takim cudem techniki. Połączę czarne z czerwonym i zmartwychwstanie. Czym ryzykuję? Iskry pójdą? Jakaś diodka się przepali? A sprawa znajdzie swój szczęśliwy finał jeszcze przed lądowaniem. Zdążę na samolot do Tokio, może nawet jakiś voucher dostanę? Na darmową drożdżówkę… Okej, działamy.
Uchylił drzwi i skinął na warującą nieopodal Marinę.
– Czy zawiadamialiście naziemne służby medyczne?
– Nie.
– Dobrze. Proszę tego nie robić, nie ma takiej potrzeby. Podam pacjentce dożylnie adrenalinę, ale w kabinie musi być wyższe ciśnienie. Proszę przekazać kapitanowi, aby zmniejszył wysokość lotu. – Oczy Mariny zrobiły się wielkie jak spodki.
– Tak jest, panie doktorze. – Podreptała pośpiesznie do kokpitu.
Zaryglował drzwi. W awaryjnym zestawie medycznym odnalazł adrenalinę w rozcieńczeniu 1:10 000, strzykawkę, igłę i gazik. Potem leciał już na autopilocie. Wyjął ampułkę z opakowania, postukał w nią, niedbale ułamał szyjkę. Podwinął „pacjentce” rękaw bluzki. Nie, no, bez przesady!
Zdjął nitrylową rękawiczkę i delikatnie wbił igłę w opuszkę własnego palca wskazującego. Kropelkę krwi wytarł gazikiem, który następnie wrzucił do mikroskopijnej umywalki w rogu pomieszczenia. Tam też opróżnił strzykawkę i położył ją na blacie obok. Otarł pot z czoła.
No to, raz, dwa, trzy: męskie do żeńskiego i cyk!…
– Do not leave your android unattended. It may affect your personal security – przemknęło mu przez myśl, gdy łączył kabelki. Za późno.
Eksplozja rozświetliła niebo nad Witebskiem.