Lata trzydzieste – Nowy Orlean
Jazdę w ciasnym, zatłoczonym tramwaju trudno zaliczyć do grona przyjemnych czynności. Zwłaszcza kiedy wzrost pasażera sięga lekko ponad dwóch metrów. Z takim problemem zmagał się właśnie Apollo. Siedzące wokół panny chichotały nieśmiało, wyglądając ciekawie sponad kolorowych wachlarzy. Na pewno bawił je dziwacznie zgięty kark młodego mężczyzny, choć w ich oczach można było wyczytać także ekscytację. I trudno się im dziwić. Tak jak każdy niegdysiejszy mieszkaniec Olimpu, Apollo był po prostu piękny. Bóg nie zwracał jednak w tej chwili uwagi na zaczepki zalotnic.
Zdecydowanie chętniej poświęcał się obserwacji miasta, które w trakcie jego dwudziestoletniej nieobecności nabrało zupełnie nowego charakteru. Wokół wznosiły się piętrowe budynki o pięknych fasadach, ulice pokrył porządny, pozbawiony dziur bruk. Dzieciaki w zbyt dużych czapkach wpatrywały się w sklepowe witryny pełne egzotycznych towarów, a wszędobylskie szyldy zachwalały rzekomo wyjątkowe usługi. Zbyt długo zabawiłem na teksańskich pustkowiach – pomyślał bóg. Turkoczący pojazd pokonał kolejny zakręt. Pasażerowie wlepili się natychmiast w jego okno, by choć przez chwilę posłuchać zmontowanej naprędce kapeli zajmującej skraj chodnika. Muzycy z olbrzymim zapałem dęli w trąbki i puzony, gromadząc wokół siebie roztańczoną grupkę słuchaczy. To jedno się nie zmienia – uśmiechnął się w duchu Apollo. Miastem rządzi jazz. Przeciskając się wśród innych podróżujących, nie zauważył, że z marynarki wyślizgnęła mu się czarno-biała gazeta. Stojący tuż obok, spragniony najnowszych wieści mężczyzna, chwycił ją łapczywie.
– Wielki Marsjano, dzisiaj w klubie Gumbo – wymamrotał, czytając krzykliwy nagłówek.
Ku niezadowoleniu współpasażerek Apollo wyskoczył z tramwaju. Bóg rozejrzał się wokół i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo tęsknił za tym miejscem. Letni wieczór w Nowym Orleanie nie dał się pomylić z niczym innym na całym świecie. Każdy ekskluzywny klub i każdy podwórkowy bar rozbrzmiewał muzyką. Eleganccy panowie wypełniali ulice zapachem zdecydowanie zbyt często palonych cygar, walcząc o lepsze ze sprzedawcami aromatycznych parówek w bułkach, zwanych z jakiegoś powodu hot dogami. Do hoteli wpadali i wypadali podróżni. Wielkie walizy utrudniały im przedzieranie się przez zatłoczony trotuar. Do radosnych odgłosów miasta dołączył pisk opon i pogróżki kierowcy nowoczesnego automobilu. Apollo znał je jedynie ze słyszenia.
W końcu udało mu się w wypatrzyć wielki szyld klubu Gumbo, choć sam tłum stojący pod jego wejściem stanowiłby idealny drogowskaz. Wielki Marsjano rzeczywiście musiał być wyjątkowy. Idąc w stronę wytwornego lokalu, bóg zdążył uratować spadającego z kelnerskiej tacy drinka, obrócić w piruecie dziewczynę, która przypadkiem wpadła w jego szerokie ramiona, oraz rzucić kilka drobniaków ulicznym grajkom. Zerwał też jeden z rozlepionych w okolicy plakatów, by dokładnie przyjrzeć się tajemniczemu Marsjano. Młody Murzyn dął w trąbkę, a nawet lekko rozmazane, pozbawione kolorów zdjęcie aż emanowało jego pasją do tego, co robi. Spoglądającego na plakat Apolla ogarnęło dziwne uczucie, którego nie umiał nazwać. Nieważne. Wchłonął go tłum. Przedarł się przez ścisk i wręczył VIP-owską wejściówkę bileterowi. Zapowiadał się naprawdę ciekawy wieczór.
Choć specjalny bilet pozwalał zająć Apollowi dowolne miejsce, postanowił stanąć na uboczu, tuż przy eleganckim barze. Prostym gestem odpowiedział na wyczekujące spojrzenie kelnera. Podwójna whisky. Inni goście klubu Gumbo poczynili podobne przygotowania. Stoły pokryły się popielnicami oraz wysokimi kieliszkami pełnymi wina lub szampana. Bogaci panowie zbijali się w grupki i rozmawiali o pięknych kobietach, a piękne kobiety plotkowały o bogatych panach. Wyraźnie podchmielony jegomość w niemodnym już cylindrze zarechotał szczerze. Troskliwa żona niezauważenie wyjęła kieliszek z jego dłoni. W powietrzu ponownie pojawił się zapach drogich cygar. Jeden z zapracowanych kelnerów odbił się od twardych pleców Apolla i nie przeprosił chyba tylko dlatego, iż był pewien, że odbija się od ściany. Olbrzymowi jednak zupełnie to nie przeszkadzało, podzielał doskonały humor ludzi zgromadzonych na sali. Cieszył się atmosferą panującą w klubie. Siedząca na sąsiednim stołku panna zatrzepotała słodko rzęsami. Szeroka kurtyna skrywająca scenę rozsunęła się w momencie, w którym miała zapytać nieznajomego przystojniaka o zapalniczkę. Na deski estrady wskoczył mężczyzna w złotej marynarce i scenicznym ruchem chwycił mikrofon. Szczere owacje pozwalały sądzić, że stali bywalcy lokalu znali go doskonale.
– Panie i panowie, klub Gumbo wita was w swoich nie tak znowu skromnych progach – zażartował z perfekcyjnie wyćwiczonym uśmiechem. – Każda impreza w naszym przybytku jest całkowicie wyjątkowa, a ja mógłbym mówić o każdej z nich bez końca. Nie zrobię tego jednak, ponieważ wiem, że tak samo, jak ja, po prostu kochacie to miejsce! Wiem też, co was tu dzisiaj sprowadziło! Bez obaw, nie będę dłużej testował waszej cierpliwości. Moi mili, proszę o wielkie owacje dla niepowtarzalnego, wyjątkowego, wielkiego Marsjanooo!
Wśród okrzyków oraz braw na scenę wparował czarny jegomość w białym garniturze. Pozdrawiał fanów i żartobliwie wysyłał im buziaki. Większość gości nie zauważyła nawet, że tuż za gwiazdą wieczoru usadowił się zespół mający przygrywać artyście podczas koncertu. Apollo upił kolejny łyk palącej whisky. Przez głowę przeszła mu idiotyczna myśl, że kiedyś spotkał już tego całego Marsjano. Oczywiście szybko się jej pozbył. Muzyk był zbyt młody, aby mieli okazję się wcześniej poznać. Spłukał wątpliwości kolejną porcją trunku. Czekał na pokaz. Wkrótce dziki entuzjazm oraz podniecenie rozgadanego tłumu również ustąpiły pola ciekawości i chęci usłyszenia słynnego trębacza. Zapadła cisza. Pełna wyczekiwania, nerwowego oblizywania warg oraz głodna muzyki cisza. Marsjano bezgłośnie odliczył na palcach – trzy, dwa, jeden.
Kontrabas rozpoczął swój basowy śpiew. Chwilę później dołączył do niego puzon. Ktoś w tłumie zaczął nieśmiało wytupywać rytm. Pierwsze takty utworu upływały, a goście klubu Gumbo wstrzymywali oddech. I wtedy się zaczęło. Boski Marsjano wydusił z błyszczącej trąbki pierwsze nuty, które wymalowały na twarzy Apollo szczere zdziwienie i… uśmiech. Zawiesił szklankę w połowie drogi do ust. Wyglądał, jakby niespodziewanie ujrzał starego znajomego. Usta, palce oraz przepona nieludzko utalentowanego muzyka przyspieszyły, by po chwili narzucić zespołowi zabójcze tempo. Kolejne wspaniałe dźwięki opuszczały instrument. Salę wypełniły okrzyki zdumienia, pełne aprobaty gwizdy oraz brawa. Marsjano postanowił szybko udowodnić, że nie ma sobie równych. Jego muzyka napełniała ciało, umysł i duszę taką energią, że pierwsze pary zaczęły obracać się w tańcu, a co odważniejsze kobiety zrzucały przeszkadzające w podskakiwaniu buty na obcasach. Trębacz czysto uderzał w wysokie tony, składał niewyobrażalnie skomplikowane kombinacje, cały czas dął i nie sposób było zauważyć, kiedy w tym wszystkim udawało mu się wziąć oddech. Jego czarną skórę zrosiły pierwsze krople potu, łapiące ostatnie promienie zachodzącego słońca.
Gdyby artysta otworzył oczy, zauważyłby, że salę ogarnął szał. Był naprawdę bardzo, bardzo dobry. Elegancko odziana dziewczyna wskoczyła na krzesło, by dziko wywijać puszystym szalem. Jeden z mężczyzn, waląc grubymi paluchami w deski sceny, wybijał rytm. Roześmiane pary wirowały w podwójnych piruetach. Niezwykły trębacz dawał słuchaczom prawdziwą radość. Niesieni cudownymi dźwiękami goście przeżywali właśnie najlepsze chwile w swoim życiu.
Nawet Apollo, najwspanialszy z wszystkich muzyków świata, nie mógł się oprzeć rytmicznemu podrygiwaniu. Mimo wszystkich wspaniałości fantastycznego pokazu wciąż nawiedzała go myśl, że ma coś wspólnego z wyjątkowym twórcą szalejącym na scenie. Znał jego ruchy, znał jego styl, ale przede wszystkim znał jego muzykę. Widok zasłoniła mu podniesiona przez kogoś panna. Kilku mężczyzn chwyciło się za bary, by rozpocząć grupowe podskakiwanie. Usta tańczących łączyły się w przelotnych pocałunkach, dłonie zaciskały się na smukłych taliach. Elegancki pan poluzował duszącą go muchę, by zawisła bezwładnie na jego szyi. Marsjano łapiąc oddech, zerknął na ruchomy tłum. Kącik jego ust uniósł się w szczerym uśmiechu.
Te oczy… szklanka w dłoni Apolla pękła. Teraz zrozumiał. Marsjasz! Przeklęty Marsjasz uciekł z Tartaru! Nawet pod przykrywką tak doskonałej imitacji umiał rozpoznać swojego rywala sprzed kilku tysięcy lat. Warknął wściekle. Niechętnie przyznał się sam przed sobą, że ogarniają go zapomniane przez wieki emocje. Zazdrość, pycha, gniew. Podskakujący za barem kelner zawahał się na chwilę, widząc zabójczy wzrok swojego klienta. Olbrzym za ladą wyglądał tak, jakby nagle znalazł się w środku luizjańskich bagien w towarzystwie kilku aligatorów. Na nieszczęście biednych gadów. Bar pokrył się plamą gorzałki i ściekającej ze zranionych palców krwi.
– Wszystko w porządku? – Barman przekrzyczał panujący wokół hałas.
– Tak, daj mi całą butelkę! – Apollo chwycił go za koszulę i po kilkunastu sekundach zwrócił puste naczynie.
Balanga trwała w najlepsze. Spoceni, uśmiechnięci i roztańczeni goście klubu Gumbo szaleli na deskach parkietu. Ciekawscy nowoorleańczycy, którzy nie mogli pozwolić sobie na drogie bilety, zaglądali do środka przez przyciemniane szyby. Jednak dla Apolla zwykli śmiertelnicy nie mieli teraz najmniejszego znaczenia. Marsjasz, zagubiony w swojej głupocie oraz dumie, ponownie rzucił mu wyzwanie. Bóg przetarł twarz serwetką, poprawił marynarkę. Ruszył w stronę sceny, przedzierając się przez setkę wirujących par. Podrygująca panna nastąpiła mu na stopę, jej partner strzelił go nieświadomie w twarz rozpędzonym krawatem. Nieważne.
Apollo pewnym ruchem wyrwał klarnet z rąk jednego z muzyków i posłał go w dal silnym pchnięciem. Publiczność nie zdążyła zarejestrować, kiedy na scenie tuż obok wspaniałego Marsjano pojawił się nowy wykonawca. Jeżeli ktokolwiek w tłumie sądził, że koncert nie może być już lepszy, czekało go niemałe zaskoczenie. Klarnet Apolla wskoczył w improwizację Marsjasza, skrytego pod ludzką postacią, w połowie taktu. Od razu złapał tempo. Naśladował dźwięki rywala, wyprzedzał je i omijał. Któraś z kobiet wydała z siebie wysoki pisk, widząc niezwykle przystojnego klarnecistę. Ktoś inny oblał tłum drogim, lepkim szampanem.
W całym lokalu nie było osoby, która pozostałaby przy swoim stoliku. Nawet najtwardsi malkontenci ruszyli do tańca. Wielki Marsjano złowił wzrok Apolla. Nie okazał zdziwienia. Wiedział, że ten dzień prędzej czy później musiał nadejść. Nie da się tak po prostu używać nadludzkich talentów bez zwrócenia na siebie uwagi zazdrosnych mieszkańców Olimpu. Mimo wzajemnej nienawiści rozumieli się bez słów. Rozegramy to tu i teraz. Tylko jeden z nas może być najlepszy – mówiły ich oczy. Klarnet i trąbka ruszyły do boju. Uzupełniały się w doskonale wykonanych sekwencjach, wyczekiwały błędu rywala, by wciąć się w jego grę. Każda nuta miała znaczenie i każda z nich była doskonała.
Ekstaza słuchaczy doprowadziła do przepychanki pod wejściem klubu. Każdy z przechodniów chciał się dostać do środka. Rozbita butelka obsypała parkiet drobinkami szkła. Marsjasz pod postacią młodego Murzyna podwoił swoje wysiłki i z satysfakcją odkrył, że czoło jego boskiego rywala pokryły zmarszczki. Wyścig improwizacji, wspaniałych dźwięków oraz boskich talentów trwał w najlepsze. Ta noc przejdzie do historii jazzu. Doskonały duet pokonywał kolejne takty. Obok nienawiści oraz zawziętości panującej pomiędzy artystami, pojawiło się także coś na kształt wzajemnego uznania. Świat prawdopodobnie nigdy nie będzie miał już okazji usłyszeć tak doskonałego wykonania.
I wtedy stało się. Apollo spóźnił się z nutą o ułamek sekundy. Nikt z całego tańczącego tłumu nawet nie zarejestrował minimalnej pomyłki, jednak grający wiedzieli. Pojedynek dobiegł końca. Tym razem zwyciężył Marsjasz.
Apollo oraz Marsjano jednocześnie wyrzucili swoje instrumenty w powietrze. Rewolwer Marsjasza wypalił trzykrotnie, gdy ten czmychał za stojący nieopodal bar. W lokalu podniosła się wrzawa. Zdezorientowany tłum rzucił się do ucieczki, tratując nieszczęśników, którzy w strachu przed kulami padli na podłogę. Apollo przeklął w duchu swoją głupotę. Żałując, że nie ma ze sobą swojego ulubionego pistoletu, rzucił się w pogoń za rywalem. Zdążył chwycić krótki barmański nóż służący zapewne do krojenia egzotycznych owoców. Marsjasz wyjrzał zza swojej osłony i oddał kolejne strzały. Jedna z kul rozorała bark greckiego boga, jednak ten zdążył zamknąć ramię satyra w żelaznym uścisku. Bez trudu przerzucił go przez ladę, by gruchnąć nim o twardą podłogę. Rewolwer poszybował gdzieś w kąt sali.
– Nie wiem, jak udało ci się uciec z Tartaru, ale chętnie wyślę cię tam z powrotem! – Apollo chlasnął nożem gardło bezbronnego satyra. Trysnęła ciepła krew. – Nigdy więcej już nie zagrasz, rozumiesz?! Nigdy! Za rok, dwa, dziesięć wszyscy zapomną o wielkim Marsjano. To ja jestem najlepszy! – wrzeszczał, zadając kolejne ciosy.
W końcu przetarł spływający do oczu pot. Widok zmasakrowanego Marsjarza nie przyniósł mu spodziewanej satysfakcji. Dopiero teraz zauważył, że został ranny. Cholera, będzie blizna. Jednak nie to martwiło boskiego Apolla najbardziej.
– Z czego się cieszysz, durniu? Za chwilę się wykrwawisz! – wyrzucił, stojąc nad szczerzącym się Marsjaszem.
Umierający satyr próbował wykrzesać jakieś słowa z rozpłatanego gardła. Nie udało mu się, obryzgał jedynie pantofle zazdrosnego boga porcją juchy. Nie pozbywając się szyderczego uśmiechu, wskazał drżącą ręką dziwną szafkę. Zagadkowy mebel opatrzony zakręconą tubą oraz dyskiem. Nic więcej. Oczy Marsjano wywróciły się, ukazując białka. Przerażony kelner uznał, że kąt za wskazanym przez Marsjasza meblem będzie doskonałą kryjówką na przeczekanie awantury. Widząc zakrwawionego olbrzyma idącego w swoją stronę, zrozumiał, że się pomylił. Apollo wypuścił nóż. Uniósł ręce w pokojowym geście. Chwycił mężczyznę za bark i postawił obok siebie.
– Co to jest? – zapytał.
– G-gramofon, drogi panie.
– Pokaż mi, do czego służy gramofon.
Drżące palce kelnera ujęły płaskie pudełko znajdujące się w szufladzie mebla. Było opatrzone zdjęciem Marsjano. Tym samym, które Apollo widział wcześniej na plakatach. Chwilę później dziwaczny, czarny dysk znalazł się na obrotowej platformie. Przerażony człowiek opuścił owalny patyczek z krótką igłą. Pustą salę klubu Gumbo wypełniła zapętlona sekwencja szumu. Jednak igła w końcu odnalazła odpowiedni rowek, a uszu Apollo dobiegła muzyka. Doskonała, perfekcyjna pod każdym względem, piękna muzyka Marsjasza.
– Są bardzo modne od jakichś dziesięciu, może dwudziestu lat. Wiele osób ma takie w domu – wybełkotał kelner.
– Ludzie mają tę muzykę w domu? – upewnił się Apollo.
– Tak, tysiące, setki tysięcy. To się da kopiować. Czy… czy mogę już iść?
Barman aż zatoczył się, gdy Apollo klepnął go w ramię. Mężczyzna wybiegł z lokalu, trzaskając drzwiami. Bóg został całkowicie sam. Chwycił się za krwawiący bark i usiadł na wysokim stołku. Sięgnął po najlepszą butelkę, jaką udało mu się wypatrzeć. Zamknął oczy, wsłuchując się w muzykę Marsjasza. Jego kark rozluźnił się, palce wybijały rytm. Zamknął oczy, bujając się delikatnie do rytmu. Siedział tak, sącząc whisky. Oczarowany wspaniałymi dźwiękami, zachwycony, pokonany.