Prolog
Tomek wszedł do klubu, szybko obrzucił wzrokiem wnętrze. Wprawne oko łowcy lachonów zatrzymało się na dwóch dupencjach. Ta wyższa, szatynka, miała minę niezłej xeny, ale blondynka sprawiała sympatyczne wrażenie i uśmiechała się zachęcająco. Obie sączyły kolorowe drinki i wyglądały na dostatecznie wstawione, żeby zachwycać się najbardziej prymitywnymi sztaplami.
Łowca upewnił się, że breloczek przy kluczykach do cipkowozu jest doskonale widoczny, i ruszył bajerować.
***
W pierwszej chwili tytuł mile połechtał jej próżność. Proszę, proszę – doczekała się własnej hipotezy! Madeleine chwyciła książkę i zaczęła ją niecierpliwie wertować w kolejce do kasy.
Wkrótce poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy, potem na policzki wypełzają palące rumieńce, a w sercu otwierają się liczące sobie tysiące lat blizny. Przez odnowione rany trysnęły wspomnienia z tamtego strasznego dnia.
Kłujący oczy blask złotego rydwanu wybłaganego u dziadka Heliosa. Palce zaciśnięte na lejcach, twardych i gładkich od codziennego używania. Wydobywający się z jej gardła dziki i obcy wrzask, którym poganiała rumaki. Cztery białe zady podrygujące we wspólnym rytmie. Mdlący odór strachu. Wiatr szarpiący włosy. Turkot kół na wyboistej drodze z Koryntu i krzyki pogoni. Ciepłe i miękkie rączki obejmujące jej nogi – Mermeros przytulony do prawej, a Feres do lewej. Obezwładniająca fala ulgi, kiedy konie wreszcie rozpędziły się na tyle, aby wznieść rydwan w powietrze.
A potem dwa bzyknięcia strzał, jedno po drugim. I dwa urwane jęki. Dlaczego, dlaczego ówczesne rydwany nie miały osłony z tyłu?!
Nawet nie wiedziała, czyje dłonie trzymały łuki. Dwa, bo strzały różniły się długością i kolorem lotek. Podejrzewała tego… Nawet w myślach nie chciała wymawiać znienawidzonego imienia. Tego kozojebcę, swojego męża i kogoś z jego otoczenia. Może pomagała mu kręcąca tłustym tyłkiem suka Kreuza, może jej ojciec… Medea miała powody, by podejrzewać byłego kochanka. Oczywiście, że później próbowała wskrzesić dzieci, ale żadne zioła nie pomogły – groty strzał posmarowano jakąś skuteczną trucizną; krwią centaura, Hydry lernejskiej albo innego monstrum… Nie każdy miał dostęp do tak silnych jadów, ale flakoniki zostały w pałacu Kreona.
Wiele bezsennych nocy Medea spędziła, zastanawiając się, czy atakujący celowali w nią i spudłowali, czy też trafili, gdzie planowali… Ta druga możliwość stanowiła kolejną poszlakę obciążającą tego szaleńca, jej byłego. Człowieka tak krwiożerczego, że własna rodzina go wygnała. Słusznie, jak pokazał Chronos. Późniejsze plotki głosiły, że jej synków zabili Koryntianie, mszcząc się za przekazanie Kreuzie jakoby zatrutej sukni. Kolejne ohydne łgarstwo! Idiotka dostała wysypki, bo nie otrzepała szaty z proszku przeciw molom.
Madeleine otarła łzy z oczu, przycupnęła gdzieś z boku i ponownie, tym razem uważniej, przeczytała fragment z jej pierwszym, prawdziwym, imieniem: „«hipotezę Medei», nazwaną tak od imienia jednej z najgorszych matek wszech czasów”. Doprawdy?! Skąd współcześni mogą o tym wiedzieć? Ludzie tak chętnie ferowali wyroki. Tym chętniej, im bardziej wykoślawione plotki leżały u ich podstaw. Pominęła pół akapitu, które przejrzała wcześniej, i czytała dalej: „Tam Medea urodziła Jazonowi dzieci. Szybko jednak stwierdziła, że Jazon nie jest tym, do którego pod wpływem czarów zapałała uczuciem, i w odruchu zemsty (no bo przecież Jazon był złym ojcem, a jej przyszło być matką) zabiła wszystkie swoje dzieci”. Stek okrutnych, podłych kłamstw! I ani słowa o wiarołomstwie Ajsonidy, że też Zeus Lacedemoński, prześladowca krzywoprzysięzców go nie pokarał!
Ze złością zatrzasnęła książkę, nawet nie dostrzegając, że zagina kartki, zerknęła na okładkę. Oczywiście! Peter Jakiś-tam. Kolejny samiec, tak przepełniony nienawiścią do kobiet, że bezkrytycznie łyknie każdą bzdurę, która stawia je w złym świetle. Zabić własne dzieci! Też coś! Żadna matka by tego nie zrobiła. Nie po długiej ciąży, nie po przeżyciu porodu. To ojcowie zawsze gotowi byli sprzedać własne dziecko dla doraźnych korzyści – czy to oddając je w niewolę za garść monet, czy to składając w ofierze w nadziei na przebłaganie bogów. Tak próbował zrobić Agamemnon z Ifigenią, podobnie chciał uczynić ten szalony starzec z wyjątkowo mizoginistycznej wschodniej religii – bodajże Abraham z Izaakiem. Albo jakiś tam jego krewniak z Sodomy, który wolał oddać własne córki w ręce bandy gwałcicieli, niż zaryzykować, że obcy mężczyźni będą przez nich molestowani.
Ale to mężczyźni spisywali traktaty, to oni wystawiali sztuki, to oni dyktowali Klio, w co ma wierzyć… Brednie, jakoby Medea zamordowała dzieci, pewien obleśny staruch wyssał z brudnego palca, którym dopiero co gmerał między pośladkami smukłego efeba. Nie było nikogo, kto mógłby się ująć za skrzywdzoną – dla kochanka niegodnego jej uczuć rzuciła własną rodzinę. Przynajmniej zadbała, aby imię oszczercy utonęło w bezdennych odmętach zapomnienia. Najpierw przekupiła Mnemozynę, a później zniszczyła każdą kopię jego, wątpliwej jakości, dramatów. Niestety, w międzyczasie Eurypides zdążył podchwycić temat, a tego już Medea nie zdołała wymazać z palimpsestu zbiorowej świadomości Hellenów. Zbytnio cenili sztuki syna Mnesarchosa.
Madeleine potrząsnęła głową, próbując przepędzić z niej wspomnienia. Pomogło w umiarkowanym stopniu – kurtyna opadła na najczarniejsze sceny, ich miejsce zajęła odwieczna walka przeciwko samczemu punktowi widzenia. To Medea stała za sukcesami Joanny d'Arc, chichocząc w kułak, ilekroć wspominano o boskiej inspiracji jej misji. Ale wkrótce dziewusze triumfy uderzyły do głowy i przestała słuchać rad starszej czarownicy.
A szkoda, potem już Medea nie trafiła na tak wybitną uczennicę. Starała się poprawić los wielu pokojówek zbrzuchaconych przez pana lub panicza, któremu nie mogły odmówić, a potem wyrzucanych na bruk za złe prowadzenie się. Jednak to były pojedyncze przypadki, nic nie zmieniające w zakłamanym społeczeństwie.
Wtedy zaczęła pracować nad twórczyniami, aby kształtować opinie. Bez liczących się sukcesów – emancypujące pisarki zlewały się w masę jednorodną jak piach na pustyni pozbawionej zielonych oaz i strzelistych skał. Niektóre gąski wolały opiewać uroki małżeńskiej idylli u boku doskonałego amanta. Wreszcie Medea porzuciła je i przyłączyła się do sufrażystek. Te przynajmniej miały wolę walki!
Ciągle pamiętała odór palonych staników. Kojarzył jej się ze spopielonymi (zawsze przez krwiożerczych samców!) wioskami. Przy każdej demonstracji nalegała, żeby biustonosze pociąć na drobne kawałki i obrzucić nimi wrogów, ale sojuszniczki upierały się, że ogień będzie bardziej widowiskowy.
Ale widocznie jeszcze nie dokonała wystarczająco dużo. Odłożyła książkę na najbliższą półkę i wymaszerowała z księgarni.
Czas wykorzystać zastępy kobiet zgromadzonych w parlamentach i palestrach!
Epilog
Tomek wyszedł z sali zdruzgotany.
W tym związku od samego początku nic nie szło zgodnie z planem. To miało być szybkie pukanko bez zobowiązań, ale skończyło się ciążą. A przecież się zabezpieczył! Potem Violetta oznajmiła, że religia zabrania jej aborcji. Dziwne, że cudzołożenia nie zabraniała – dupencja pieprzyła się z entuzjazmem i wyraźną wprawą. Matka tak długo wierciła Tomkowi dziurę w brzuchu, że w końcu się oświadczył, chociaż przerażała go perspektywa zostania mężem i ojcem. Ale ku ogólnemu zaskoczeniu Violka odmówiła, poprzestając na wspólnym mieszkaniu. Bo śluby są passé! Jej kawalerkę, którą Tomek – jak ciężki frajer – wyremontował, mieli wynajmować. Ostatecznie zamieszkała w niej ta sprzedajna suka. Wyprowadziła się dwa miesiące przed porodem. Bez żadnej przyczyny, awantury – ot, spakowała ciuchy, kosmetyki i zniknęła. Przez pół roku Tomek, chociaż zmęczony po robocie jak pies, codziennie zapychał (godzinę w jedną stronę), żeby wykąpać Robercika. Zapłacił za cholerne chrzciny, mimo że sam uważał się za ateistę. A tydzień później wyjął ze skrzynki wezwanie do sądu.
Na sali rozpraw znalazł się sam przeciwko pięciu babom – synka nie zaproszono. Zresztą, i tak jeszcze nie potrafił powiedzieć „tata”. Żadna z nich nie miała wątpliwości, że matka, ta pazerna kretynka niezdolna do założenia rodziny, zbrojna jedynie w bazarowe cwaniactwo, lepiej wychowa chłopca. Ojciec został zredukowany do portfela.
Posłowie
Cytaty pochodzą z książki Petera Warda „Hipoteza Medei. Czy życie na Ziemi zmierza do samounicestwienia?”, w tłumaczeniu Moniki Betley.