Badanie się przeciągało. Lekarz po raz trzeci przesunął po mojej klatce piersiowej owalny i wyjątkowo zimny kamień. Zastanawiałem się, jakim cudem działał ten stetoskop? To był tylko kawałek sznurka z przymocowanym kamykiem! Nie miałem kataru ani kaszlu, nawet podwyższonej temperatury. Czułem się świetnie. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Niestety, przeszywający wzrok lekarza nie pozostawiał złudzeń.
– Proszę usiąść – powiedział doktor w kitlu z futra śnieżnobiałego tygrysa. Wskazał na kamienne siedzisko. – Panie Kołogu, proszę dokładnie opisać, jak zachowywał się pan w szkole? – zapytał.
– Nie rozumiem… Co to ma do rzeczy?
– Ciężko pracuję w tym szpitalu od trzydziestu lat, ale nigdy nie widziałem takiego przypadku. – Podniósł się z krzesła. – Proszę na siebie spojrzeć. Mięśnie niemal nie istnieją, nogi wiotkie, skóra sucha, sam szkielet. Potu od wysiłku to pan chyba nigdy nie uświadczył. Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Może nie jest aż tak źle?
– No… – Milczałem przez chwilę.
– Przyznaję, nie uczyłem się systematycznie, na lekcjach nie mogłem się skupić, myślałem o niebieskich migdałach. Starczy, doktorze? – ledwo wydusiłem to z siebie. Nie ukrywałem, że się wstydziłem.
– Proszę kontynuować.
Musiałem złapać oddech.
– Przysypiałem na lekcjach, nie słuchałem nauczycieli, nie odrabiałem zadań domowych. Co gorsza, spisywałem je na przerwach…
– To jakaś plaga! Ta dzisiejsza młodzież jest strasznie sucha – warknął podłamany. Jak zwykle starsi narzekali, że obecne pokolenie nie pociło się nadmiernie.
– Doktorze, czy to coś poważnego? – zapytałem z trudem, chociaż bałem się diagnozy.
– Śmiertelnie poważne! Cierpi pan na złośliwy przypadek choroby zdolnicius ales lenivus z przerzutami.
– Z przerzutami? – przerwałem z niedowierzaniem. Nie sądziłem, że sprawy miały się aż tak źle.
– Niestety, wszystko wskazuje, że choroba opanowała mózg. Prawdopodobnie jej skutki są nieodwracalne. Przykro mi – lekarz rozłożył ręce.
Usłyszałem wyrok. Milczałem. Całe dotychczasowe życie stanęło mi przed oczami. Gdybym mógł cofnąć czas, to posłuchałbym matki. Uczyłbym się systematycznie i odrabiał zadania domowe. Wtedy czekałaby na mnie dobra praca. Teraz spełniało się najczarniejsze proroctwo, że niczego w życiu nie osiągnę. Nie, to tak nie mogło się skończyć!
– Błagam doktorze. Na pewno da się coś jeszcze zrobić. Zasługuję na jeszcze jedną szansę!
– Cóż… – lekarz popatrzył na okienny otwór w kamiennej ścianie. – Mam przyjaciela, który prowadzi z sukcesami placówkę z takimi przypadkami jak pański. Mimo wszystko obawiam się, że nawet jego terapia w pana przypadku może nie zadziałać.
– Zrobię wszystko! Przysięgam!
– Dobrze. Na pana odpowiedzialność. Wykuję panu skierowanie.
Lekarz wziął płaski głaz i dłuto. Zaczął powoli rzeźbić litery na tabliczce. Na marmurowy stół zaczęły się sypać odłamki. Pojawił się kurz.
– Długo jeszcze? – Nie potrafiłem usiedzieć na niewygodnym bazaltowym zydelku.
– Chwileczkę – przerwał. – Nie widzisz młodzieńcze, że ciężko pracuję?
Niewątpliwie. Lekarz miał szerokie bary od wydłubywania znaków na kamiennych tablicach. Każda litera wymagała starannego rzeźbienia, co trwało niewyobrażalnie długo. Po co to robił? Wystarczyłoby, gdyby powiedział, gdzie powinienem się udać. Cóż za niepotrzebny wysiłek! Na jego biurku leżało przynajmniej kilkadziesiąt różnych skierowań, recept, których sam bym nawet nie tknął.
Wykazałem się niezwykłą cierpliwością, czekając na skierowanie. Nie zwracałem uwagi na mamrotanie doktora. Chciałem tylko jak najszybciej rozpocząć nowe, pracowite życie. Musiałem jeszcze złapać komunikację miejską.
Szczęśliwie po wyjściu ze szpitala trafiłem na biegobus. Super! Ośmiu rosłych mężczyzn niosło drewnianą lektykę. Całe szczęście w środku nie było tłoku. Na cztery wolne miejsca tylko jedno z tyłu zostało zajęte przez jakąś panią, której zarówno torebkę, jak i całą sukienkę zdobiły lamparcie cętki.
Wygodnie rozsiadłem się na siedzisku, jak jakiś myśliwy po wyczerpujących łowach na mamuty. Problem w tym, że nie robiłem dzisiaj niczego wyjątkowo męczącego. Wprawdzie zjadłem trochę nerwów u lekarza, to nie mogło się równać wysiłkowi ośmiu śmiałków, którzy prowadzili pojazd. Trochę im współczułem, że nosili takiego pachnącego lenia jak ja.
W rzeczywistości żałowałem, że nie robiłem w życiu niczego ciekawego. Niestety to wszystko dlatego, że nie miałem dobrych stopni w szkole. To smutne, że matka, jako dyrektorka szkoły, tak ciężko pracowała nad edukacją innych dzieciaków, że zapomniała o moim wychowaniu. Mógłbym posłuchać jej rad, to nie narobiłbym wstydu rodzinie.
– Stać! Rubinowe! Gwałtowne hamowanie. – Szarpnęło mną, że aż prawie wyleciałem z lektyki.
Gdybym starał się na lekcjach, to pracowałbym przynajmniej w komunikacji miejskiej. Wprawdzie nie chciałbym zostać jednym z kierowców pojazdu, bo nie przepadałem za bieganiem synchronicznym. Niemniej chętnie zostałbym kontrolerem światła ulicznego.
Na każdym skrzyżowaniu stały cztery budki, gdzie siedzieli ludzie. Ich zadaniem było liczenie na głos do sześćdziesięciu, a następnie podmienianie świecących kamieni. To była prosta, odpowiedzialna i, co najważniejsze, lekka robota, w której bym się nie spocił. Zaraz, co ja powiedziałem? Niewymagająca praca? Kurcze. Znów prześladowało mnie moje lenistwo. Musiałem wziąć się w garść. Niestety przez całe życie wypracowałem złe nawyki.
– Złote. Szmaragdowe. Biegniemy!
Pojazd ruszył. Przemierzaliśmy ulicę Wynalazcy Ognia, gdzie znajdowały się najbardziej reprezentacyjne kamienice, stworzone z najcenniejszych materiałów.
Mój świętej pamięci tatuś pracował jako górnik kamieni szlachetnych. Ojciec zasuwał po szesnaście godzin, siedem dni w tygodniu. Schodził na najniższe poziomy kopalni. Wydobywał najbardziej niedostępne kamienne bloki. Pot połączony z heroicznym wysiłkiem uszlachetniał skały. Wtedy granit stawał się cenniejszy, a taki materiał mógł trafić na wykończenia elewacji, które przypominały o ciężkiej pracy, jaką włożono w jego wydobycie. Nic w tym świecie nie miało większej wartości.
Tatuś często mi powtarzał, że powinienem cieszyć się z pracy. Bo co bym robił, gdybym jej nie miał? Tu tkwiło sedno. Tu każdy pracował dla innych najciężej, jak potrafił. Tylko ja się obijałem i stawałem się dla społeczeństwa nieprzydatny.
Kilka lat temu ojciec zmarł najpiękniejszą śmiercią. Miał szczęście umrzeć w czasie pracy. Strop zwalił mu się na głowę podczas wydobycia. Niech mu ziemia lekką będzie! Wzruszałem się za każdym razem, kiedy oglądałem zdobione wysiłkiem ojca elewacje kamienic.
Wysiadłem z biegobusa. Przeczytałem napis na tablicy – Centrum Zdrowotne Pracologii Stosowanej. W końcu trafiłem. Miła pani recepcjonistka skierowała mnie do gabinetu doktora Mengulu. Stamtąd właśnie wyszedł zdyszany facet, który potrzebował chwili odpoczynku.
– Proszę wejść! – odezwał się postawny mężczyzna odziany w kitel z futra niedźwiedzia polarnego.
– Dzień dobry, jestem chory na zdolnivius ales lenivus. Podobno tylko pan może mnie uratować.
– Tak, tak, tak. – Wyglądał, jakby nie zwracał na mnie uwagi. – Wszystko wiem. – Popatrzył na mnie lekceważąco.
– Skąd pan o tym wie?
– Nie widział pan kuriera? Ma pan również problemy ze wzrokiem? Przed chwilą dostałem pańskie wyniki.
Faktycznie! Ten zmęczony facet pełnił funkcje człowieka pocztowego. Jak mogłem go nie rozpoznać? Nie sądziłem, że służba zdrowia dostarczała sobie wzajemnie materiały w trybie ekspresowym.
– Jeszcze nie mieliśmy tutaj tak ciężkiego przypadku…
– Ale wyleczy mnie pan? – przerwałem.
– Nie martw się młodzieńcze. Nasza terapia jest bezbłędna. Pozwól, że przedstawię ci, na czym ona polega.
Słuchałem uważnie.
– Wypleniamy lenistwo niczym robactwo, metodycznie, krok po kroku. – Lekarz w międzyczasie zgniótł kilka mrówek, które chodziły po jego stole. – Narząd po narządzie, zaczynając od rąk, przez tułów, poprzez nogi. Umysł leczymy na samym końcu. Kiedy pacjent wychodzi ze szpitala, to jest gotowy do pracy w najcięższym zawodzie. Mamy niezwykłą skuteczność suchutki.
– Rozumiem. A na czym będzie to konkretnie polegać? – zapytałem, bo niewiele zrozumiałem.
– Uczymy pracy od podstaw. Dzięki temu nasi pacjenci nabierają masy, mężnieją, stają się dla społeczeństwa atrakcyjni. To jest najważniejsze! Początki będą ciężkie, zapewniam. Mimo to zaczniemy od wysokich obciążeń, aby celowo wywołać dyskomfort i szok dla organizmu. Nie martw się, raczej przeżyjesz tę terapię – uśmiechnął się szeroko.
– Jak to raczej przeżyję? – przeraziłem się.
– Raczej nie masz wyboru obiboku! Jesteś dla społeczeństwa zupełnie nieprzydatny, bo nie pracujesz jak każdy. Szkołę skończyłeś, ale po linii najmniejszego oporu i nie masz szans na żaden zawód, nawet na najlżejszą robotę kamionkową za biurkiem.
Lekarz wstał i poszedł w kierunku okna.
– Przyznaję, nie zazdroszczę ci wyboru między ostatnią szansą na rehabilitację a banicją. Dobrze wiesz, że jako pachnący leń nie poradzisz sobie bez społeczeństwa, które cię utrzymywało. – Doktor Mengulu obrócił się w moim kierunku. – To co? Przyjmujesz szansę na porzucenie roli chłopca? Czy chcesz w końcu stać się prawdziwym mężczyzną? – Podał mi dłoń.
Zawahałem się. Jednak nie po to tu przyjechałem, aby w ostatniej chwili zrezygnować. Zresztą sam w lesie nie wytrzymałbym tygodnia, bo nie miałem predyspozycji kłusowniczych. Przynajmniej tak mówiła moja nauczycielka. Tyle zapamiętałem, bo zwykle drzemałem na lekcjach z myślistwa.
– Dobrze… Podejmuję terapię.
– Wspaniale! To najważniejszy dzień twojego życia! Zaczynamy od zaraz! – zapiał zadowolony doktor.
Natychmiast zostałem zaprowadzony do pomieszczenia, gdzie czekał na mnie człowiek z obsydianowym ostrzem. Twarz mężczyzny nie zdradzała żadnych emocji.
– Dzień dobry, będę pana automatem. Za chwilę zaczniemy terapię. Proszę się wygodnie rozsiąść na tym fotelu.
Posłusznie wykonałem polecenie, próbując znaleźć odpowiednią pozycję na niewygodnym siedzisku. Pewnie gdybym nie miał na widoku ostrej brzytwy, czułbym się lepiej.
– Czy to naprawdę konieczne? – zapytałem.
– Proszę nie zadawać pytań! Jeszcze uznają pana za wariata. – Automat się oburzył. Bezwarunkowe posłuszeństwo jest warunkiem wyleczenia z choroby. Doktor Mengulu panu o tym nie wspominał?
– Nic, a nic.
– To proszę posłuchać. Należy wykonywać polecenia przełożonych, bo przez kombinatorstwo i olewanie obowiązków rozprzestrzenia się w społeczeństwie wirus lenistwa, który powoduje spustoszenie w całym kraju. To on jest odpowiedzialny za niedobory wody, plagę wszy i śmiertelność niemowląt.
Przełknąłem ślinę.
– A teraz proszę rozluźnić się i pochylić głowę.
Obsydianowa brzytwa powoli ścinała moje krótkie włosy, pozostawiając gładką skórę. Po kilku ruchach ostrza byłem zupełnie łysy.
Automat zaprowadził mnie do kolejnego pokoju.
– Proszę się rozebrać! – rozkazał.
– Że co?
– Wspominałem coś o posłuszeństwie! – Facet pokazał brzytwę.
Już zrozumiałem. Posłusznie ściągnąłem ubranie. Kurcze! Chciałbym być zdrowy, jednak moje nawyki nie pozwalały mi na bezwarunkową uległość. Miałem nadzieję, że niebawem zostanę wyleczony z mojej przypadłości.
Tymczasem automat wszedł po drabinie i zrzucił na mnie trzy wiadra wody. Ależ była lodowata! W ten sposób skorzystałem z zimnego prysznica. Szkoda tylko, że mężczyzna nie wcielił się wcześniej w rolę bojlera i nie podgrzał kubłów. Cóż, nie mogłem spodziewać się luksusów w szpitalu. Może chociaż jedzenie będzie dobre?
– Teraz jest pan czysty. Proszę, oto pana nowe ubrania.
– Dziękuję – wyjąkałem, cały czas trzęsąc się z zimna.
Otrzymałem skórę z zebry. Przyznaję, że od dziecka marzyłem o pasiastej piżamie.
– Ubrany? To teraz marsz na zbiórkę! Doktor zaraz będzie przemawiał!
Opanowałem się i poszedłem, tak jak mi kazano. Robiłem postępy w byciu posłusznym. W rzędzie widziałem kilkunastu rosłych mężczyzn. Stali na baczność, wpatrzeni na pana Mengulu jak w obrazek. Wtopiłem się w tłum, chociaż łatwo dało się wypatrzeć takiego chudzielca jak ja.
– Pacjenci! Co wam zawsze powtarzam? – zapytał zebranych lekarz.
– Bez pracy nie ma kołaczy! – odpowiedzieli chórem. Ja milczałem.
Doktor podszedł do najbardziej zdyszanego mężczyzny.
– Co dzisiaj robiłeś? Wypalałeś lenistwo, tak jak kazałem? – Mengulu przejechał palcem po gołej klatce piersiowej pacjenta. – Widzę, żeś pięknie spocony.
– Ja, ja… – zająknął się. – Ja pracowałem od czwartej, skoro świt w kamieniołomie, przysięgam. – Przełknął ślinę. – Przerwałem, kiedy szanowny doktor zwołał zbiórkę.
– Grzeczny z pana pacjent. Pielęgniarzu Łubu Dubu! Nagroda! – zawołał wielkiego faceta, który jednym uderzeniem mógłby powalić największego niedźwiedzia.
– Masz, zasłużyłeś. – Rzucił bochenek chleba pod nogi pacjenta. – Już niebawem wyjdziesz i zaczniesz pracowite życie, jesteś prawie gotowy. Twój brak lenistwa jest dla nas wszystkich wzorem.
Mężczyzna rzucił się na otrzymane pieczywo. Wyglądał tak, jakby chciał całować nogi Doktora. – Dziękuję doktorze, prawdę mówicie, że praca czyni wolnym.
– To nasze motto pacjencie – odpowiedział. – Pozostali otrzymają połowę jedzenia za dzisiejszą pracę.
Pielęgniarz rozdawał pozostałym wypracowane racje. Szkoda, że posiłki w szpitalu nie należały do najlepszych, jednak zawsze mogło być gorzej.
– Ty tam, nowy! – zwrócił się do mnie doktor. – Ty nic nie dostajesz, bo nawet się nie zmęczyłeś, twojego potu nikt jeszcze nie widział.
– Ale ja jestem głodny. Błagam, chociaż małą kromkę.
– Nie słuchałeś apelu, suchutki? Co zawsze powtarzam? – zapytał Mengulu. Wyglądał, jakby chciał zabić mnie wzrokiem.
– Że, no bez pracy nie ma kołaczy…
– A pracowałeś dzisiaj? Ile kamieni wydobyłeś? Ile skalnych bloków przeniosłeś? Chcę widzieć, jak pot spływa po twoim ciele. Bez tego nawet nie powąchasz chleba.
– Rozumiem. – Spuściłem głowę.
– Pamiętaj też o jednym. Nie kwestionuj niczego. Zawsze się mnie słuchaj. Zrozumiano?
– Tak.
– Doskonale. Twoja przemiana się zaczyna. Dostaniesz kilof i będziesz pracował, aż padniesz ze zmęczenia. Do roboty!
Cholera! Skończyło się przyjemne życie…
Dostałem od pielęgniarza kamienne narzędzie. Ledwo mogłem je utrzymać w dłoniach. Zostałem skierowany na blok operacyjny numer siedem. Do mojego zadania należało wyłupywanie masywnych kamiennych bloków.
Kurcze! Zupełnie nie wiedziałem jak posługiwać się kilofem. Dlaczego nie uważałem na lekcjach z górnictwa? Zawsze nie cierpiałem tego przedmiotu i dostawałem z niego same pały. Tylko matka, jako dyrektorka, pozwalała mi przejść warunkowo do kolejnych klas.
Mogłem tylko obserwować innych, jak pracowali. To była jedyna szansa.
– Kolego! – zawołałem sąsiada, jednak ten nie zwracał na mnie uwagi. – Pomożesz mi? Jestem tu nowy. Widzisz, wstyd się przyznać, ale trochę nie wiem jak zabrać się za dzisiejszą pracę. Może to dla ciebie głupie, ale nie wiem jak efektywnie machać kilofem.
– Cicho tam! Nie widzisz, że pracuję? – wysapał przez zęby.
– Wybacz, nie chciałem przeszkadzać. Może masz chociaż dla mnie jakąś radę?
– Radę? – zastanowił się chwilę. – Ciężka praca to podstawa sukcesu. Nic innego się nie liczy.
– Okej, dzięki.
– A teraz zjeżdżaj. Daj wypocić lenistwo.
Nie ukrywałem, że spodziewałem się bardziej pożytecznej odpowiedzi. Z drugiej strony może mój sąsiad miał rację? Nieważne było, jak pracujesz, ale to, że pracujesz. Mimo wszystko poprawnie wywnioskowałem działanie narzędzia. Wziąłem zamach i uderzyłem w skałę. Zauważyłem tylko drobne pęknięcie. Wziąłem kolejny zamach, i kolejny. Po kilku minutach łupania w skałę zmęczyłem się i zarazem znudziłem monotonią wyznaczonego zadania. Jednak pracowałem dalej, aby wydobyć chociaż jeden kamień, bo inaczej musiałbym zapomnieć o jedzeniu.
Byłem wygłodzony, padałem ze zmęczenia, na dłoniach wyskoczyły mi ogromne pęcherze. Pomimo tego osiągnąłem sukces! Udało się! Wydobyłem coś! Miałem na koncie jeden marmurowy blok. Cieszyłem się wewnętrznie jak małe dziecko. Teraz mogłem udać się na zasłużony wypoczynek. Tylko coś mi nie pasowało. Sąsiad wydobył w tym samym czasie około pięćdziesięciu bloków i nie zamierzał na tym poprzestać. To jednak nie miało znaczenia, bo przecież ja dałem z siebie sto procent!
***
– Uwaga! Uwaga! Jestem megafonem! – darł się jakiś facet. Drań obudził mnie z popołudniowej drzemki.
– Zgodnie z poleceniem doktora Mengulu. Kolejne zadanie rehabilitacyjne. Do wyznaczonego miejsca na placu centralnym należy przenieść wydobyte kamienie. Następnie te same kamienie przenieść na własne stanowisko. Uprasza się o zrobienie dziesięciu powtórzeń. Wykonać!
– Co? Jaki to ma sens? – zapytałem z niedowierzaniem.
Oczekiwałem wsparcia. Niestety, pacjenci spojrzeli na mnie jak na wariata. – Naprawdę nie wiem, po co przenosić te durne kamienie tam i z powrotem. Rozumiem przenosić, bo budujemy dom czy coś, ale tak przenosić bez celu? To jakiś absurd! – skwitowałem.
– Pan jest naprawdę poważnie chory na głowę! Jeszcze nie widziałem nikogo, kto by rozmawiał z megafonem – oburzył się jeden z pacjentów.
– Podważać ćwiczenia rehabilitacyjne? One są dla twojego dobra! – dodał kolejny.
– Skandal! Weź się do roboty pachnący leniu!
Czułem się źle. Palnąłem głupotę. Tak, popełniłem błąd. Widziałem w ich oczach, że z przyjemnością spraliby moje chuderlawe dupsko. Na szczęście nie doszło do rękoczynów. Najwyraźniej szkoda im było tracić cenną energię na takiego próżniaka jak ja.
Z jednej strony chciałem się wyleczyć. Przyszedłem tutaj z postanowieniem, aby zostać małą, tyrającą mrówką dla społeczeństwa, w pełni posłuszną przełożonym. Niestety nie panowałem nad sobą. Przerzuty lenistwa, które opanowały mózg, coraz bardziej dawały mi się we znaki. Serce chciało zmian, jednak umysł nie pozwalał.
Tak czy inaczej musiałem się zabrać do roboty. Niemniej chciałem to zrobić optymalnie, tak aby się spocić trochę na pokaz, ale nie przemęczyć za bardzo. Wszak tyrałem jak szalony przez ostatnią godzinę.
Przez chwil obserwowałem innych, jak przenosili kamienne bloki. Skoro zadanie polegało na noszeniu kamieni tam i z powrotem, to niekoniecznie musiały to być kwadratowe bloki. Takie niewygodnie trzymało się w dłoniach, a ja nie miałem już siły w rękach. A może gdybym zmienił ich kształt? Eureka!
Wykrzesałem z siebie ostatnie siły. Zacząłem skubać kamień kilofem. Powoli nabierał nowej formy. Z każdym uderzeniem stawał się coraz bardziej okrągły. Cieszyłem się jak dziecko. Teraz bez większych przeszkód przesuwałem obrobiony kamienny blok. Mogłem tylko współczuć, jak inni męczyli się, gdy przenosili skały. Śmiałem się pod nosem, jak bez problemu dotarłem na plac główny, turlając oszlifowaną skałę. W takim tempie bez problemu wyrobiłbym się z zadaniem w pół godziny. Dzięki temu myślałem o kolejnej drzemce.
Mijały kolejne powtórzenia, a ja zdałem sobie sprawę, że dokonałem przełomowego odkrycia! Ten głaz o dziwnym kształcie miał potencjał na zrewolucjonizowanie transportu, jako największy wynalazek od czasów wprowadzenia lektyki. Gdyby zamontowano cztery takie kamienie do biegobusa, to mógłby stać się wydajniejszy i szybszy. Taki pojazd mógłby być napędzany przez zaledwie dwie osoby za pomocą siły pchnięć. Wtedy nazwałbym go pchaniobusem. Kurcze! Ależ to głupio brzmiało! Potrzebowałem lepszego określenia.
Byłem szczerze dumny ze swojego dzieła. Nazwałem je kołem, a nowy potencjalny pojazd kołobusem. Nazwa pochodziła od mojego nazwiska Kołogu. Cóż, jak widać zawsze miałem problemy nie tylko z lenistwem, ale i ze skromnością.
Szybko zdałem sobie sprawę z problemu potencjalnego wynalazku. Gdyby wprowadzono tę innowacje, okazałoby się, że zaledwie dwie z ośmiu osób utrzymałyby pracę. To niestety oznaczało najgorsze. Sześć osób stałoby się bezrobotnymi. Nie robiłyby nic pożytecznego, więc zostałyby leniami, takimi jak ja.
– Na najświętszy granit! Widzisz to, Łubu Dubu? – Odezwał się doktor Mengulu. – On, on nawet się nie męczy, nie poci… Doprawdy nie widziałem nigdy czegoś tak obrzydliwego!
– Doktorze, terapia szokowa? – zasugerował pielęgniarz, który nosił wielką maczugę.
– Nie, to nic nie da. Choroba postąpiła już za daleko, nic nie możemy zrobić. Przypadek beznadziejny – podsumował Mengulu.
– Doktorze, to co robimy?
– Nic nie możemy zrobić. Zawiedliśmy.
Obaj podeszli do mnie. Ich miny mówiły wszystko.
– Panie doktorze, pielęgniarzu, to nie tak jak myślicie. Ja wszystko wytłumaczę. Naprawdę! – Chciałem się bronić, jednak dostałem wielką pałą w łeb. Straciłem przytomność. Padłem na ziemię jak trup. Nie miałem szans.
– Doktorze, mam dokończyć? – zapytał Łubu Dubu.
– Dobrze się spisałeś, jednak teraz ja muszę popracować. Daj maczugę. – Mengulu wpadł w szał. – Będziesz pracował do usranej śmierci! – Uderzył. – Tak jak twoja matka będzie pracowała do usranej śmierci! – Walnął po raz drugi. Poleciała krew. – Tak jak twój ojciec pracował do usranej śmierci! – Nie miał litości. – Tak i ja będę pracował od usranej śmierci, bo taka jest naturalna kolej tego świata! Skończyłem! – Doktor otarł pot z czoła.
Historia kołem się nie toczyła, a społeczeństwo na zawsze pogrążyło się w epoce kamienia łupanego.