Latanie nie jest niemożliwe, tak jak to dotychczas powszechnie sądzono.
Tito Livio Boriatini
Błonia warszawskie wypełniał kolorowy tłum szlachty, mieszczan, a także plebejuszy. Wśród barwnych strojów można było dostrzec nawet błękitne kurtki królewskich drabantów, które świadczyły o obecności samego monarchy. Nikt nie wiedział z pewnością, czemu ma służyć to zgromadzenie. Niesamowite wydarzenia zwiastowała stojąca pośrodku równiny tajemnicza machina.
Drewniana konstrukcja przypominała rozmiarem żmudzkiego konika lub dużego psa, ale osiem wielkich skrzydeł, podobne do gadziej łuski obicie, uzbrojone w pazury łapy i ohydny, szczerzący ostre kły pysk, przywodziły na myśl raczej smoka. Zebrani ludzie prześcigali się w domysłach, na co komu może być użyteczne takie dziwowisko. Jedni powiadali, iż to nowy rodzaj armaty, drudzy, że maszyna latająca, taka, jaką budują ponoć Francuzi. Jeszcze inni zarzucali pozostałym głupotę, twierdząc, iż to jedynie model pomnika, jaki jego królewska mość chce wystawić przed swym pałacem. Nie potrafili jednak wyjaśnić, po cóż miałby monarcha budować statuę tak odrażającej maszkary.
Tymczasem na błonie przybył wreszcie sam król Władysław. Tłuste cielsko monarchy opinał ciasno strój niemieckiego kroju. U boku władcy kroczył niski południowiec.
– Zapewniam waszą wysokość, że wbrew krotochwilnym uwagom, jakie raczyli niedawno uczynić wasi dworzanie, mój Dragon bez trudu wzniesie się nad ziemię – mówił po włosku cudzoziemiec. – Umysł ludzki poprzez długie studia i obserwacje doszedł zaprawdę do poznania najprzedziwniejszych tajemnic, aleć wciąż pozostają rzeczy przed nim zakryte. Owóż wzbicie się człowieka w przestworza do tegoż stopnia uważa się za niepodobieństwo, że lud, gdy mówi, iż coś jest niemożliwe, powiada, że jest to jak latanie. Jednakże dziś mój Latający Smok pokaże wszystkim niedowiarkom, cóż znaczy siła ludzkiego umysłu.
– Nie wątpię w to, messer Boriatini – odparł w tym samym języku król. – Kto jednak pokieruje ową machiną?
– Mój kot – odpowiedział wesoło Włoch.
Władysław wybuchnął śmiechem.
– Jakże to?! Zali zwierz podoła takiej imprezie? Wszak latanie tak samo obce jest naturze kotów, jak i ludzi.
– Obaczym, miłościwy panie – rzekł krótko Boriatini, po czym skłonił się wytwornie i zbliżył do drewnianego smoka.
Do siedziska machiny istotnie przymocowana została klatka, w której wnętrzu zamknięto popielatego kota. Niezadowolone z uwięzienia i przerażone zgromadzonym tłumem zwierzę na widok Boriatiniego zaczęło głośno miauczeć.
– Cichaj, mości Ikarze, nie chceszli zyskać miana pierwszego podniebnego kota? – zapytał szeptem wynalazca, jednocześnie dokonując ostatniej kontroli machiny. Gdy tylko skończył, zwrócił się znów w stronę króla, który zajął już miejsce na wzniesieniu uprzednio przygotowanym do obserwacji.
– Miłościwy panie – zawołał głośno. – Pozwól, że nim Latający Smok wzbije się w przestworza, opiszę przedtem dokładnie jego konstrukcję, tak byś miał wasza królewska mość pewność, że nie jest to żadne szarlataństwo, a jeno prawy tryumf nauki. Wpierw racz spojrzeć, najjaśniejszy panie, na owe dwa skrzydła. – Wskazał wielkie płaty wyrastające pośrodku grzbietu machiny, przypominające błoniaste skrzydła nietoperza. – One posłużą Smokowi przy ruchu w przód. Takoż ich zadaniem jest utrzymać go w powietrzu, ten sam cel przyświeca też czterem drobniejszym. – Dotknął jednego z mniejszych skrzydeł, połączonych z bokami drewnianego stwora. – Oweż ostatnie dwa skrzydełka posłużą ruchowi naprzód, tak jak duże. By w bok skręcić, Smok mój musi ogona użyć. – Podszedł do tylnego zakończenia machiny. Wystawała z niego grubo skręcona lina. Boriatini chwycił ją mocno w obie dłonie, nie przerywając swego wywodu. – Tenże sznur zaś całą machinę w bieg wprawia. Stąd, jako że kot sam nie mocen jest go utrzymywać, Smok dotąd jeno się wzniesie, dokąd ludzka ręka może za linę ową ciągnąć.
To mówiąc, szarpnął mocno linę. Z wnętrza machiny dobył się głośny hurkot. Po chwili największe skrzydła Smoka delikatnie drgnęły. Przez tłum przeszedł szmer. Szybko jednak został zagłuszony przez coraz głośniejszy łopot ośmiu skrzydeł. Boriatini dalej wytrwale napędzał mechanizm miarowymi pociągnięciami za linę. Wreszcie machina zatrzeszczała i powoli zaczęła się wzbijać nad ziemię, unosząc z sobą wyjącego ze strachu kota. Nie mniejszy wrzask podniosła tłuszcza, ku której powolnym ruchem skierował się Latający Smok. Wszyscy, nie bacząc na godność czy stan, rozpierzchli się sprzed drogi stworowi. Niepotrzebnie, nie upłynął bowiem nawet jeden pacierz, a potężne skrzydła zaczęły zwalniać. Machina powoli zniżyła się, aż wreszcie osiadła szczęśliwie na ziemi. Tak gładkie lądowanie przywitał głośny chór wiwatów.
Dumny jak paw Boriatini porzucił linę, po czym podszedł do środkowej części swego wynalazku. Zabrzęczał odpięty od pasa pęk kluczy i po chwili klatka, wewnątrz której siedział pierwszy w świecie podniebny kot, stanęła otworem.
– Wyjdźże, mości Ikarze! – zawołał uradowany wynalazca.
Jednak jegomość Ikar niezbyt sobie cenił powietrzne zdobycze. Przerażone zwierzę jednym susem wypadło z klatki i wbiło pazury w ciało swego właściciela, przylegając mocno do jego piersi. Niemile zaskoczony Boriatini zatoczył się, wydając okrzyk bólu.
– A niech cię diabeł porwie, przeklęty futrzaku! – zaklął.
– Do usług – odpowiedział mu zza pleców niski, chrapliwy głos.
Przez kark Boriatiniego przebiegł dreszcz, którego nie stłumiły nawet orzące jego pierś pazury. Po krótkiej chwili wahania odwrócił się. Ujrzał przed sobą czarną jak smoła, kozią bródkę oraz zaczesane ku górze wąsy, między nimi zaś nieprzyjemny uśmieszek, który zdawał się poprzedzać mające wkrótce wybrzmieć szyderstwo. Jednak ich właściciel, wysoki człowiek w zachodnim odzieniu, zamiast prawić złośliwości, zdjął kapelusz i złożył dworny ukłon.
– Zwę się Jaques Blanchard, do usług, monsieur – powtórzył nieznajomy.
Choć pierwsze słowa wymówił po włosku, tym razem przeszedł na nienaganny francuski.
– Gra… grazie – wyjąkał nieco skonfundowany Boriatini, wybałuszając oczy, jakby zobaczył samego wysłannika piekieł.
Na ten widok Francuz wybuchnął śmiechem.
– Wybaczcie, mistrzu, żem was zalterował mą krotochwilą. Jako żywo, nie jestem czartem, jeno amatorem takowych ekstraordynaryjnych machin, jak to wasze cudo. – Skinął głową w kierunku Latającego Smoka.
Boriatini uspokoił się. Wprawdzie pobrzmiewający niezrozumiałym szyderstwem śmiech Blancharda niejako zaprzeczał grzecznym słowom Francuza, ale włoski wynalazca zwykł brać cudze pochlebstwa za dobrą monetę, więc i tym razem nie uczynił wyjątku.
– Czyś z samej Francyi przybył, messer Blanchard?
– Tak jest. Wieści o waszych eksperymentach szerokim echem rozchodzą się po całej Europie. Jednakowoż co niektórzy głośno wyrażają powątpiewanie, suponując, iż wasz Dragon Volant jest jeno kopiją machiny monsieur d’Essona. Podjąłem się więc na własną rękę uczynić inkwizycję, aby sprawdzić dowodnie, zali słuszne są owe oskarżenia.
Boriatini skrzywił się. Nie wiadomo, czy na dźwięk nazwiska francuskiego konkurenta, czy też dlatego, że właśnie odrywał od siebie wciąż uczepionego go kota.
– Zapewniam, messer Blanchard, iże mój Dragon mą własną ręką został skonstruowany. Doszły tu słuchy o owych pomówieniach, jakiemi mnie pan d’Esson raczy obdarzać. Sto dukatów jednak w zakład postawię, że jeślibym posłał mu mą machinę na części rozłożoną, niechybnie nie podołałby jej złożeniu. Racz kiedyś zajść do mej pracowni, messer, a łacno mogęż tam dać ci dowód, że wszelkie owe kalumnie to jeno bujdy i bajania. – Przerwał na chwilę, głaszcząc w zamyśleniu uspokojonego już kota. – Tymczasem wybaczcie mi, aleć nie mogę dozwalać czekać na siebie jego królewskiej mości. Jeżeli najdzie was, messer Blanchard, chęć zwiedzenia mej pracowni, mój czeladnik Jakub chętnie waści oprowadzi.
Wskazał na młodego chłopaka, który właśnie podbiegł do rozmawiających i odebrał z rąk Boriatiniego kota. Blanchard wbił skupiony wzrok w twarz młodzieńca, jakby chciał ją dobrze zapamiętać.
– Nie śmiem nadużywać jego, ni twej grzeczności, monsieur – przemówił w końcu. – Zresztą i mnie Chronos goni. Aleć zaproszenie do twej pracowni, mistrzu, przyjmuję z ochotą i, da Bóg, wkrótce uczynię mu zadość.
Ponownie złożył ukłon. Nim jednak Boriatini zdążył odpowiedzieć na tę grzeczność, Francuz już rozpłynął się w tłumie.
***
Gospoda “U Kaspra Winiarza” nie gromadziła o tej porze tłumów. W ciemnej izbie siedziało zaledwie kilku bywalców. W jednym z rogów sączył wino młodzieniec, najwyraźniej spędzający przy trunku przerwę od pracy. Do niego właśnie podszedł cudzoziemiec ze sterczącymi wąsami i szyderczym uśmieszkiem na twarzy, który przed chwilą wkroczył śmiałym krokiem do karczmy.
– Ach, kogóż widzą oczy moje?! – zawołał wymawianą z mocnym francuskim akcentem łaciną. – Zali to nie czeladnik mistrza Boriatiniego? Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności, doprawdy, Fortuna dziś uśmiecha się do mnie. Nie odmówisz mi miejsca u twego stołu, prawda, mon ami?
Młodzieniec w milczeniu skinął głową.
– Hej, mości Kasprze, bądź łaskaw przynieść mi wina i dolać go memu przyjacielowi! – zawołał na karczmarza Francuz, sadowiąc się przy tym wygodnie na ławie.
Gdy tylko gospodarz wrócił do szynkwasu, Blanchard wykrzyknął “Allez!”, pociągnął spory łyk trunku, po czym położył na stole złożony skrawek papieru.
– Tak, jakom mówił, niezwyczajny zbieg okoliczności, owo nasze spotkanie. Imaginuj bowiem sobie, mon ami, wielce przykry wypadek spotkał onegdaj wielkiej pamięci monsieur Fryderyka Fukiera. – Czeladnik drgnął, ale nie odezwał się. Francuz ciągnął więc swój wywód dalej. – Tak, wielce przykry wypadek. Jaki, chcesz li pewnikiem zagadnąć. Otóż powiadają, że napaść okrutną nań uczyniono. Czystym jednak przypadkiem tak się złożyło, iże byłem przy owem nieszczęściu. Zapewniam cię więc, mon ami, że to żadni bryganci, ale atak jakowejś choroby okrutnej przeniósł nieboszczyka Fukiera na tamten świat. – Westchnął ciężko. – Takież to dziwa Fortuna w życiu naszym czyni, a nieraz nagle je skraca. Żal człowieka, nawet jeśli złe języki o nim prawiły, że wzorem reszty swej familiji lichwą i szalbierstwem się trudnił. Jam tym potwarzom nigdy wiary nie dawał, moi foi! Aleć, kiedym pragnął ulżyć niebożęciu w trudzie rozstania się z żywotem, znalazłem przy nim ten oto papier. – Stuknął palcem w leżący na stole skrawek.– Jest to weksel na sto czerwonych złotych opiewający. A u dołu czyjaż sygnacyja? Obaczmy. – Rozwinął dokument i podsunął go czeladnikowi. – Zali to nie twoje nazwisko, mon cher?
Młodzieniec niechętnie rzucił okiem na pismo, po czym gwałtownym ruchem chwycił dłonią kielich i wychylił go niemal do dna.
– Czego waść chcesz? – zapytał słabym głosem.
Blanchard nie odpowiedział od razu, wpierw złożył i schował z powrotem dokument.
– Suponuję z twego responsu, że nie mocen jesteś opłacić owego długu – podjął spokojnie Francuz. – Ale od tegom tu jest, by ci pomóc, mon ami. Starczy, że uczynisz dla mnie pewną przysługę drobną, a ów weksel pochłoną płomienie i wszyscy o nim zapomnim.
– Czego waść chcesz? – powtórzył czeladnik.
– Owa machina, której prezentacyi onegdaj dokonał twój mistrz. – Blanchard pochylił się nad młodzieńcem i zniżył głos do szeptu. – To był jeno pokaz zabawki dla gawiedzi, n’est-ce pas? Powiedzże, mon Jacob, jak daleko już z mistrzem swym zaszliście? Pewnikiem budowaliście już większe machiny, nie jeno kota, ale i człowieka unieść zdolne. Czy się mylę?
Młodzieniec przełknął głośno ślinę. Na jego czole błysnęły kropelki potu.
– Tak jest – przemówił w końcu. – Lecz to ino modele… Ni ja, ni mój mistrz, jeszcze nie lecielim w Smoku.
Francuz zmarszczył brwi, jakby nie dowierzał swemu rozmówcy.
– Bien – rzekł po chwili milczenia. – Dostarczysz mi plany tych… “modeli”.
Jakub skulił się nad trzymanym w obu dłoniach kielichem.
– Nie mogę – wyszeptał.
– Jakże to, nie możesz? – wycedził jadowicie Blanchard. – Chceszli, mon cher, pozbyć się owego weksla, czy też mamy pogawędzić mniej układnie?
Czeladnik nie odpowiedział od razu. Drżącą dłonią otarł pot z czoła.
– Dobrze – przemówił w końcu ledwie słyszalnym szeptem. – Dobrze, uczynię to.
– Bon, nie brak ci jednak całkiem dowcipu. Przyjmę wszelkie dokumenta, jakie wyszły spod twego mistrza ręki, a należą do konceptu Latającego Smoka: plany, rysunki, listy. Spotkamyż się za dwa dni, tu, o tej samej porze. Nie zawiedź mnie, mon ami.
***
W wynajętym alkierzu winiarni, puszczając z fajki siwe kłęby dymu, Blanchard studiował przyniesione mu poprzedniego dnia przez czeladnika pisma. Z początku przeraziły one Francuza swą różnorodnością. Boriatnini zdawał się interesować każdą dziedziną ludzkiego życia i wszelkimi dziełami natury. Wpierw Blanchard trafił na pisane po angielsku i francusku listy oraz notatki z podróży do Egiptu, następnie włoskie opisy badań nad soczewkami, wreszcie łacińskie notatki do traktatu o lataniu, który Włoch przedstawił po przybyciu do Warszawy polskiemu królowi. Istna wieża Babel!
Tracąc już powoli nadzieję, Francuz wreszcie trafił na coś interesującego. Kolejne karty zapełniały nieporządne, robione na szybko szkice konstrukcji fantastycznych machin. Szybko pominął kilka rysunków, których autor widocznie zastanawiał się, czy nadać swemu dziełu postać smoka, czy też gryfa. Jednak dalsze plany natychmiast przykuły uwagę Blancharda. Oto zobaczył wehikuł z zamontowanym u grzbietu, zamiast skrzydeł, kolistym przedmiotem, kształtem przypominającym wielką banię. Przy rysunku znajdował się lakoniczny dopisek “vuoto” – “próżnia”. A więc Boriatini musiał współpracować z innym przebywającym na dworze polskim Włochem, Magnim, który, podług wiedzy Blancharda, badał właśnie odkryte niedawno zjawisko próżni.
Francuz przeszedł do następnego szkicu.
– Très bien – mruknął.
Rysunek wyróżniał się spośród reszty starannym, uważnym wykonaniem. Widniała na nim znana już dobrze Blanchardowi figura smoczej machiny, łudząco podobna do tej, którą zaprezentował Boriatini kilka dni temu. Różnił je jednak niewielki szczegół. U sterów zamiast zwierzęcia siedział człowiek.
Francuz przeczytał dokładny opis poszczególnych części machiny, jaki zanotował u dołu karty wynalazca, po czym przeszedł do kolejnego, ostatniego rysunku.
– Mon Dieu – szepnął zaskoczony. Przez chwilę bystro spoglądał na trzymany drżącą dłonią szkic, chcąc się upewnić, czy przemęczone oczy nie spłatały mu niemiłego figla. Nic się jednak nie zmieniało. – Parbleu! – zaklął głośno.
Ów włoski wynalazca zaszedł doprawdy zbyt daleko. Nie było czasu na dłuższe, wyrafinowane działania. Musiał jak najprędzej spotkać się ponownie z czeladnikiem, a później wziąć całą sprawę we własne ręce.
***
Tym razem to Blanchard oczekiwał czeladnika. Gdy Jakub przybył do winiarni, Francuz siedział już na jednej z ław, z przygotowanymi dwoma pełnymi kielichami wina.
– Oto plan dokładny pracowni mego mistrza, podług życzenia waszmości – Młodzieniec położył na stole złożony kawałek papieru.
– Bien, bien, usiądź, mon ami. – Cudzoziemiec pozornie taktownym, lecz szybkim ruchem położył dłoń na rysunku i przysunął go do siebie.
– Jutro mój mistrz dzień niemal cały ma przepędzić u jego królewskiej mości. W tem czasie, jeśli zechce waszmość, mogę waści oprowadzić po pracowni mego mistrza, a waść mnie wtedy z owego weksla skwituje.
Blanchard przez chwilę gładził brodę, przyglądając się w zamyśleniu twarzy swego rozmówcy. Zdenerwowany tym milczeniem czeladnik pociągnął łyk ze swego kielicha. Gdy tylko odstawił go z powrotem na stół, Francuz niespodziewanie skoczył na równe nogi.
– Uczynię to zaraz, mon cher, boś doprawdy zacnie się spisał i tuszę, że dochowasz ugody naszej do końca! – zawołał Blanchard, po czym skoczył ku kominkowi.
Wyciągnął z zanadrza weksel i teatralnym gestem cisnął go w ogień. Dopełniwszy tego czynu, spokojnie powrócił na swe miejsce.
– Oto pierwsza część twej nagrody – podjął znowu. – Druga będzie tu czekała jutra. – Uderzył się dłonią po pasie. Spod sukna jego kaftana dobiegł brzęk monet.
– Dziękuję wasza miłość – odpowiedział cicho czeladnik. – Czy… Czy mogęż zadać jedno pytanie waszej miłości?
– Pytaj, mon ami.
– Na… Na cóż to wszystko? Któż chciałby wykradać potajemnie plany machiny, którą bez trudu obaczyć może, jeśli jeno poprosi? Niech mi wasza miłość wybaczy mą śmiałość, aleć nie daje mi sprawa owa spokoju.
Blanchard uśmiechnął się.
– Pofolguję twej ciekawości. Wpierw jednak opowiem ci pewną dykteryjkę z mej ojczyzny pochodzącą. Za czasów, gdy żył jeszcze nieboszczyk kardynał Richelieu, jednego dnia doniesiono jego eminencji o pewnym mnichu cudotwórcy. Ów sługa Boży deklarował, jakoby potrafił sobie jeno znanym kunsztem magicznym ołów przemienić w złoto. Wiedzion ciekawością kardynał zgodził się uczestniczyć w prezentacyi owej niezwykłej sztuki. Mnich jednak pokpił sprawę, a jego rzekome biegłości czarnoksięskie okazały się pospolitym łgarstwem. Wiesz li, co zrobiono z tym nieszczęsnym głupcem?
Czeladnik pokręcił głową.
– Skazano go na śmierć za paranie się magią! Jego eminencja wielce nie lubił, gdy ktoś nie dopełnił raz danych mu obietnic. – Francuz wybuchnął krótkim, szyderczym śmiechem. – Znan ci zapewne z opowieści monsieur d’Esson także słyszał ową facecyję. Pojmuje on dobrze, że kardynał Mazarin zachowuje w tych sprawach zdanie podobne do swego poprzednika.
– Cóż ma jednak ów d’Esson wspólnego z tym biednym mnichem?
– Monsieur d’Esson – odparł z naciskiem Blanchard – obiecał jego eminencji latające machiny, zdolne unieść człowieka i dać Francyi ostateczną wiktoryję w niemieckiej wojnie. Nietrudno zaś wykoncypować, cóż przygodzi się monsieur d’Essonowi, jeżeli nad armią francuską, miast lauru zwycięstwa, zawiśnie armada Latających Smoków, którą w sukurs cesarskiemu krewnemu pośle wasz monarcha.
– Aleć przecie do machiny człeka unieść zdolnej jeszcze nam daleko! – niemal krzyknął czeladnik. – Kot, a człek to wszak nie to samo.
– Doprawdy? Cóż, jeśli nawet wedle twej wiedzy masz słuszność, jak możesz być pewnym, iże twój mistrz dopuszcza cię do wszystkich swych sekretów? Po tom tu właśnie przybył, aby w tej sprawie dokładną inkwizycją odprawić.
– I… I wszelkie machiny mego mistrza zniszczyć?
– Ach, a więc są jednak machiny inne od tej, którą dni temu kilka mistrz twój prezentował? Jako żywo, zniszczę je, jeśli okażą się bliższymi wzbicia się w przestworza niźli dzieła monsieur d’Essona.
Oburzony młodzieniec poderwał się gwałtownie ze swego miejsca. Jego uniżony ton zniknął bezpowrotnie. Czeladnik podniósł nad głowę zaciśniętą pięść, jakby zamierzał natrzeć na cudzoziemca i wykrzyknął:
– Jakże to?! Powiadał przecie waszmość, że chce jeno machiny mego mistrza zbadać i spokojno obejrzeć. A waść chcesz je zniszczyć?! Nie, ja na to nie dozwolę! Ja powiem komu trzeba. Powiem…
Blanchard nie okazał żadnego zaskoczenia tym nagłym wybuchem. Patrzył tylko drwiąco, z nieodłącznym uśmieszkiem wyzierającym szyderczo spod czarnych wąsów, jak stojący nad nim chłopak piekli się i czerwienieje ze złości. Twarz Francuza nie drgnęła nawet, gdy młodzieniec przerwał nagle swą tyradę, po czym opadł z cichym jękiem z powrotem na ławę, chwytając się przy tym za brzuch.
– Cóż to, mon ami? – zapytał drwiąco Blanchard. – Zali niepotrzebna złość ci zaszkodziła?
Twarz czeladnika, jeszcze przed chwilą purpurowa, pobladła. Usta wykrzywił mu grymas bólu. Wzrok chłopaka padł na stojący przed nim pusty kielich.
– Wino – jęknął cicho.
W odpowiedzi Blanchard podkręcił wąsa.
– A juści. Bystry wyrostek z ciebie, mon cher. Jakaż szkoda, że nie dość bystry.
Wstał i założył kapelusz.
– Wybacz, mon ami, że nie dotrzymam ci kompaniji do końca tej ostatniej dla ciebie wyprawy. Mam ważkie zadania do dopełnienia, a, jak to wy mawiacie, periculum in mora. Sługa uniżony, mon cher.
Przyjrzał się jeszcze uważnie swej ofierze. Omdlały, już zbyt słaby, by wydać jakiś głos, czeladnik mógł bez trudu uchodzić za pijanego w sztok. Nim gospodarz zorientuje się, że w jego winiarni siedzi trup, minie zapewne sporo czasu. Uspokojony Blanchard dotknął ronda kapelusza w geście pożegnania, po czym spokojnym krokiem opuścił gospodę.
***
Słońce dawno skryło się już za horyzontem, lecz mimo to Tytus Boriatini nie opuścił jeszcze swej pracowni. Siedział w półmroku przy słabym blasku świec nad kartami papieru, powoli zapełniając je rzędami cyfr i liter. Pracował nad rozwinięciem jednego z projektów swego duchowego mistrza, Galileusza, czyli nad powszechnym systemem miar i wag. Pragnął przedstawić go jego królewskiej mości, tak, by ten mógł uczynić z Rzeczypospolitej wzór postępu dla innych krajów Europy. Ze świata liczb wyrwał go nagle dziwny dźwięk, który, choć ledwie słyszalny, zdawał się rozrywać nocną ciszę niby ostrze tnące delikatną tkaninę. Zdumiony Boriatini nadstawił uszu. Przecież jego czeladnik dostał w tym dniu wolne, zresztą powinien już od dawna spać. Któż inny mógł nawiedzać pracownię o tak późnej porze? Jednak po chwili nasłuchiwania wynalazca stracił wszelkie wątpliwości – z sąsiedniego pomieszczenia dobiegało ciche, prawie niedosłyszalne skrzypienie czyichś kroków.
Zaskoczony tym dziwnym zjawiskiem Włoch wstał od stołu. Chwycił lichtarz z płonącą świecą i ruszył zbadać źródło tajemniczych dźwięków. W sąsiedztwie jego gabinetu mieściła się duża hala, wypełniona różnorakimi modelami i wynalazkami, przywiezionymi przez Boriatiniego do Polski, bądź skonstruowanymi już na miejscu. Sala tonęła w nieprzeniknionych ciemnościach. W jej głębi Włoch dostrzegł jednak nikły blask, poruszający się powoli, niby ognik, który podług wierzeń gminu zwodzi nieostrożnych podróżnych ku śmierci w topieli. To zasiało w sercu wynalazcy ziarno niepokoju. Po cóż ten intruz wędrował skrycie wśród jego konstrukcji?
– Kto tu? – zawołał, jednocześnie przybliżając się do tajemniczego ognika.
Światełko zatrzymało się.
– Kto tu? – powtórzył Boriatini, dojrzawszy wreszcie ciemną sylwetkę nieznajomego.
Intruz i tym razem nie odpowiedział. Włoch podszedł jeszcze bliżej, po czym uniósł lichtarz, by oświetlić twarz zagadkowej postaci. W blasku świecy ujrzał wykrzywione złośliwym uśmiechem oblicze Blancharda.
– Bonsoir, monsieur Boriatini – przemówił Francuz. – Widzę, mistrzu, że niczym Atlas, nie znasz spoczynku ni za dnia, ni w nocy.
– Czego tu chcesz? – zapytał ostrym głosem wynalazca.
– A czegóż miałbym pragnąć, jeśli nie obaczenia tych cudów, jakieś tu mistrzu zgromadził i ukrył przed wzrokiem zwykłych śmiertelników? – Uniósł trzymaną w lewej ręce lampę i powiódł nią dookoła. – Ileż dziwów! Figury straszliwe, z dalekich krain Lewantu zapewne przywiezione, machiny z doprawionemi pęcherzami na grzbiecie miast skrzydeł, modele tajemnymi znakami poznaczone… – Gdy mówił, kolejne opisywane obiekty wyłaniały się z ciemności, oświetlone przez jego lampę. – Zaprawdę, monsieur Boriatini, niczym jest ów pokazan onegdaj Dragon Volante wobec tych cudów.
– Czemuś zatem przyszedł, messer, nocą? Stokroć większy twój podziw wzbudziłyby me machiny widziane w świetle dnia.
– Owszem. Lecz wśród nocnej ciszy łacniej kontemplować geniusz demiurga, który wszystkie owe dzieła stworzył.
– I równie łacno uniknąć z tymże demiurgiem spotkania – dokończył cierpko Włoch. – Suponuję, żeś messer tuszył nie zastać mnie tutaj o tej porze?
– Jako żywo – odparł szczerze Blanchard.
– Ponownie zatem zapytam, czegóż chcesz tutaj? Cóż znaczy ta twa wizyta?
Boriatini podszedł jeszcze bliżej, podsuwając lichtarz niemal pod sam nos Francuza. Ten, zamiast się cofnąć, wstrząsnął tylko nieznacznie głową.
– Nie radzę – szepnął, wskazując oczami na swą prawicę.
Włoch dopiero w tej chwili dojrzał bukłak, trzymany w prawej ręce przez intruza. Ciało przeszedł mu zimny dreszcz wywołany przez straszne podejrzenie. Ostrożnie oświetlił lichtarzem najbliższą machinę. Na drewnianej powierzchni zatańczyły błyszczące odbicia pełgających ogników świec. Przerażony wynalazca dotknął konstrukcji palcem wolnej ręki. Zgodnie z przewidywaniem uczuł jakąś mokrą maź. Zbliżył dłoń do nozdrzy.
– Łotr! – wykrzyknął. Jego modele zostały oblane oliwą!
– Spokojnie, monsieur, zbytnia złość zdrowiu szkodzi.
– Bogdajeś duszę diabłu oddał! – zawołał wściekły Włoch. – Pracę mą całą, którąż w pocie czoła na chwałę jego królewskiej mości i tej to Rzeczypospolitej, drugiej ojczyzny mej, odprawuję, chcesz jedną iskierką zniszczyć? O, niedoczekanie twe, psi synu! Straże!
Odpowiedziała mu cisza, którą po krótkiej chwili przerwał śmiech Blancharda.
– Na nic twe wołanie, mistrzu. Nie spodziewałem się ciebie tutaj, alem przecie nie tak głupi, by nie ubezpieczyć swych tyłów. Lecz może i dobrze, żem cię tu zastał, monsieur. Planowałem złożyć twe prace w ofierze Wulkanowi, tak aby dać mym mocodawcom czas, niezbędny, by mogli wyprzedzić twój niedościgniony geniusz. Teraz widzę jednak, że Fortuna zsyła mi okazyję, by ugodzić od razu w samo sedno problemu. Pozdrowienia od monsieur d’Essona, mistrzu Boriatini.
Odrzucił manierkę i błyskawicznym ruchem sięgnął dłonią za pazuchę. Błysnęło jasne ostrze sztyletu. Przerażony Boriatini cofnął się o krok, lichtarz zadrżał mu w ręce.
Nim jednak Blanchard zdołał zadać śmiertelny cios, na jego kark, niby grom z nieba, spadł ciemny kształt.
– Sacrébleu! – wrzasnął Francuz, zaskoczony nagłym atakiem.
– Dobra robota, mości Ikarze – szepnął Boriatini, po czym rzucił się do ucieczki.
Blanchard przez chwilę, klnąc w głos, zataczał się jak pijany. W końcu odrzucił sztylet, który z brzękiem upadł na posadzkę. Uwolnioną ręką Francuz chwycił uczepionego jego karku napastnika i, przy wtórze bolesnego jęku, oderwał go od ciała.
– Do diabła z tobą, parszywy futrzaku – warknął, po czym cisnął kotem jak najdalej od siebie. Ciało zwierzęcia huknęło głucho, uderzając o jedną z drewnianych konstrukcji.
Pozbywszy się niespodziewanej przeszkody, Francuz podniósł sztylet, po czym ruszył za Boriatinim. Szybko dotarł do małego gabinetu wynalazcy. Uniósł wysoko latarnię, nastawił ostrze do ciosu, po czym jednym susem wskoczył do pomieszczenia. Tu stał przez chwilę, dysząc ciężko i zbłąkanym wzrokiem szukając swej ofiary, jednak pokój ział pustką. Zdumiony Blanchard zawahał się. Czyżby gabinet posiadał tajemne wyjście? Może Boriatini pędzi właśnie na złamanie karku, byle powiadomić w porę królewskich drabantów i schwytać niedoszłego zabójcę uwięzionego w pracowni niby ryba w saku? Niespokojne myśli przerwał głośny łomot i następujące po nim furczenie, jakie dobiegły z sąsiedniej hali. Widać Włoch wcale nie umknął do gabinetu, ale zatoczył koło i wrócił, by uruchomić jeden ze swych wynalazków.
Blanchard pośpiesznie zawrócił z powrotem do dużego pomieszczenia. Gdy tylko przekroczył próg, przystanął oszołomiony. Oślepił go blask dwóch rozdzierających ciemność lamp, które unosiły się w powietrzu niczym ślepia ognistego smoka. Gdy po chwili oczy Francuza przywykły do światła, ujrzał wzniesioną pod sam sufit konstrukcję. Zdawała się podobna do latającej machiny, jakiej pokaz widział kilka dni temu, była jednak znacznie większa. Nad lampami pochylał się cień, przypominający ludzką sylwetkę. Pojmując, że to sam Boriatini, Blanchard wytężył wzrok, by odgadnąć, co tak zaabsorbowało Włocha. Po chwili zrozumiał. Spomiędzy dwóch latarni wyzierała rozwarta smocza paszcza, w której wnętrzu lśniła lufa małej śmigownicy. Otwór armatki zwracał się wprost na Francuza.
Zabójca nie podjął jednak na ten widok ucieczki. Szok przykuł jego nogi do ziemi. Sztylet i lampa wysunęły mu się z dłoni.
– A więc tak dalekoś zaszedł, monsieur Boriatini – wyszeptał spierzchniętymi wargami. – D’Esson nie ma szans w gonitwie z tobą. Francyja nie ma szans.
Moment słabości nie trwał jednak długo.
– Ale od czegom tu jest! – zawołał Blanchard, po czym sięgnął do ukrytego przy pasie pistoletu.
Nie zdążył go dobyć. Rozległ się głośny huk. Rozpędzona kula ołowiu uderzyła w ścianę ponad głową swego celu, odbiła się i opadła, dosięgając wreszcie z druzgocącą siłą czaszki ofiary. Latający Smok po raz pierwszy zionął ogniem.
***
Władysław Waza skończył właśnie dyktować ostry list, jaki tego jeszcze dnia miał otrzymać goniec szykujący się do drogi ku Francji. Zwykle bierny i znany z chwiejności w decyzjach monarcha, pod wpływem silnych wzruszeń potrafił na krótko wykrzesać z siebie nagle niezłomną wolę. Tak też podziałała nań wściekłość, jaką odczuł, słysząc wieść o zamachu na jednego z jego ulubionych uczonych. Raporty nie pozostawiały wątpliwości co do pochodzenia niedoszłego zabójcy. Porwany namiętnością król w jednej chwili postanowił przekreślić całą dotychczasową politykę lawiracji między ścierającymi się w wojnie niemieckiej potęgami i poprzeć jednoznacznie obóz cesarza. Sekretarz zapisywał już ostatnie zdania listu, gdy do komnaty wkroczył wezwany przez monarchę Boriatini.
– Ach, jesteś wreszcie! – zawołał po włosku król. – Powiadaj prędko, zali naprawdę nie poniosłeś żadnego uszczerbku w owej imprezie?
– W istocie żadnego, prawie doniesiono waszej królewskiej mości – odpowiedział spokojnie wynalazca. – Jeno jegomość Ikar ucierpiał mocno z ręki owego francuskiego zbira, aleć i on się wyliże.
– Powiadano mi jednak, że strzał, któren powalił owego raubrittera, zapalił rozlaną przezeń uprzednio oliwę, ogień zaś nieprędko zdołano ugasić. Dzieła twego żywota pszły z dymem!
– Nic to – odparł wesoło Boratini. – Wszystkie te modele razem mniej były warte, niż ów, który żem nie tylko od ognia salwował, ale i sprawność jego potwierdził. – Podniósł głos. – Miłościwy panie! Niejeden na twym dworze szaleństwo mi zarzucał i powiadał, żem w czasie swych podróży po Egipcie do reszty zdziwaczał, gdym ci, wasza królewska mość, obiecywał, że zbuduję machinę, która człowieka w powietrze uniesie. A oto ja wieczora wczorajszego nie tylko się wzniosłem, ale i z przymocowanej do machiny śmigownicy zdołałem ognia dać, kładąc owego francuskiego szelmę trupem.
– Umocowałeś armatę na Latającym Smoku? – przerwał zdumiony król.
– Tak jest. Smok musi wszak mieć czym ziać w potrzebie. Myślałeś, miłościwy królu, że ja jeno dla fraszki ową machinę buduję? Ha! Nie fraszka to, ale broń potężna, którą ja dłoń twą panie uzbrajam.
Zbliżył się do monarchy i spojrzał mu śmiało w oczy.
– Imaginuj sobie, wasza królewska mość, jakąż potęgę uczyni z Rzeczypospolitej choć dziesięć takich machin. A przecież mogą ich być setki! Cóż wtedy będą znaczyć owi grożący nam dziś Osmanowie, Moskiwcini, czy nawet Francuzowie? Tyleż co pył, który co dzień depczemy! Miłościwy królu! Wspomóż jeno groszem ubogiego Włocha i nakłoń rycerstwo tego kraju, by toż samo uczyniło, a przysięgam, że odzyszczesz wszystko, coś utracił w młodości. Me smoki wrócą ci tron moskiewski i nagną zdradliwych bojarów do twej woli. Smocze skrzydła poniosą twe wojska za morze i oddadzą ci dziedzictwo, które uronił twój wielkiej pamięci ojciec. Wrócą ci Szwecję!
Na wspomnienie dwóch utraconych koron oczy monarchy zalśniły.
– Jeśli prawie mówisz, co tylko zechcesz, otrzymasz.
– Nie zawiedziesz się, mój królu! – zawołał uradowany Boriatini.
Skłonił się uroczyście, lecz nie opuścił jeszcze komnaty. Milczał przez chwilę, aż wreszcie przemówił, łamaną polszczyzną powtarzając słowa dawnego, pochodzącego jeszcze z czasów wojen moskiewskich wiersza:
Pewna, że Bóg sam króluje w niebie;
My, Władysławie, królewiczu, ciebie
Bogiem mieć będziem, kiedy do Korony
Przyłączysz Moskwę i Septemtryjony.