Pamiętasz, jak za dzieciaka woziłeś mnie pociągiem na grób dziadka, we Wszystkich Świętych? Wyjeżdżaliśmy koło południa, kilkudziesięciominutowa podróż, przesiadka na autobus, kilkanaście minut i już byliśmy częścią przelewającego się po nekropolii tłumu. Zaduma mieszała się z niecierpliwością, ludzie śpieszyli się, musieli wszędzie zdążyć, ale przy grobach zatrzymywali się, zamyślali.
Wchodziliśmy na cmentarz tylną bramą, grób dziadka nie leżał daleko; przez te kilkadziesiąt metrów czytałem tablice, imię, nazwisko, żył lat… Albo daty urodzenia, śmierci – to było trudniejsze, trzeba było szybko przeliczać, bo szedłeś sprężyście, nie marnując czasu, tak, że ja, niesiony na barana, ledwo nadążałem z liczeniem.
I na samych dołach tablic – non omnis moriar, spoczywaj w pokoju, żona i synowie… nieutuleni w żalu rodzice, pogrążeni w smutku matka i bracia, cicho płyną łzy matki… Te napisy potrafiłem odczytać dopiero za którymś razem, kiedy nabrałem wprawy, szybciej czytałem, szybciej liczyłem.
Mijały lata; nie musiałeś już nosić mnie na grzbiecie, dotrzymywałem Ci kroku, a przynajmniej nie spowalniałem zbytnio. Imiona i nazwiska na tablicach stały się znajome, choć widywane tylko raz do roku. Daty mówiły więcej. Najwięcej – inskrypcje u samego dołu.
I tak jeździliśmy, regularnie, rok za rokiem, a świat wokół się zmieniał. Grób dziadka stał się grobem dziadka i babci, z czasem dołączyli wujkowie, ciotki… Aż przyszedł taki listopad, kiedy przyjechałem bez Ciebie. Szedłem szarą aleją, mijając ludzi i napisy, nieprzyzwyczajony nie tyle do samotności, co do Twojej nieobecności. Padał deszcz ze śniegiem, kilka zapałek zgasło, zanim znicze zajaśniały ciepłym blaskiem. Spotkałem krewnych, było prawie jak zawsze, zapalenie płuc może zdarzyć się każdemu.
Później znów przyjeżdżaliśmy razem. Hamowałem mój niecierpliwy krok, byś nie czuł się zakłopotany i znów razem parzyliśmy czubki palców i rozstawialiśmy płomienie na lastrykowej płycie.
Jeszcze później znowu musiałem przyjeżdżać sam. Twoja pierwsza operacja, planowa, ale akurat pod koniec października. Kilka powrotów do szpitala, obserwacje, diagnostyka. Druga operacja, związany z nią niepokój i tak w kółko, szpitale, badania, poradnie, kolejki.
Któregoś roku czułeś się silniejszy, przyjechałeś ze mną. Kilkadziesiąt metrów od bramy do dziadkowego grobu, które mimo osłabienia uparłeś się przejść, przeciągało się niczym długie kilometry. W pół drogi pomyślałem, że powinienem wziąć Cię na barana, jak Ty mnie za dawnych lat. Uśmiechnąłem się, a Ty roześmiałeś się zdrowo, perliście, kiedy powiedziałem Ci, o czym myślę.
Kolejne zabiegi, kolejne pobyty w szpitalach dłuższe, niż w domu. Wszystkich Świętych celebrowałem sam, sam maszerowałem szarymi alejkami, przy grobie spotykałem krewnych; z czasem spotykałem ich coraz mniej, następnie – coraz rzadziej. Cmentarz szarzał, choć znicze były coraz bardziej kolorowe.
Imiona i nazwiska przestały się liczyć. Na znaczeniu zyskały daty, liczby. Inskrypcje czerniały u podstaw tablic, rażąc oczy. Przeraźliwie smutne słowa matek i ojców żegnających swoje dzieci… Czarne inskrypcje.
Nieutuleni w żalu rodzice, pogrążeni w smutku matka i bracia, cicho płyną łzy matki, zrozpaczony ojciec i mąż…
I, po paru szarych latach, kolejny wspólny przyjazd. Zawsze byłeś dla mnie wzorem wytrwałości, ale wtedy… wtedy… to było coś niezwykłego. Szedłeś może nie dziarsko, ale pewnie, a na Twoich ustach błąkał się lekki uśmiech.
Czekaliśmy na krewnych, ale nie pojawili się… Być może wszyscy byli już na miejscu.
Później świat stanął na głowie.
***
Następnego roku przybyliśmy razem. Szedłeś spokojnie, rozglądałeś się, mówiłeś niewiele, zerkając na mnie co jakiś czas. Starałem się zachowywać jak zwykle, ale przecież znasz mnie dłużej, niż ja sam siebie, zresztą kiepski ze mnie aktor.
Wybacz kiczowate sformułowanie, ale inskrypcje raziły mnie czarnym światłem. W tym świetle widziałem Cię, idącego szarą aleją, czytającego podobne słowa z tablicy naszego rodzinnego grobowca.
Od wielu lat, od kiedy umiałem odczytywać wszystkie słowa wiedziałem, że nie mogę do tego dopuścić. Nigdy nie sądziłem, że będę musiał podjąć tę walkę – jesteś o tyle starszy…
Rodzice nie powinni żegnać swoich dzieci.
Dziwiłeś się, kiedy wybierając zawód odrzuciłem nasze rodzinne tradycje. Pewnie czułeś rozczarowanie, chociaż przy okazji któregoś z przydługich pobytów w szpitalu uścisnąłeś mi dłoń i przyznałeś, że dobrze mieć bliskiego-lekarza. Skłamałbym mówiąc, że się nie wahałem. Decyzja była trudna i tym bardziej jestem Ci wdzięczny, zareagowałeś spokojną akceptacją. Tamten uścisk dłoni był dla mnie ważny.
Realizowanie celów postawionych sobie w dzieciństwie nie jest łatwe. Byłem wytrwały i cierpliwy… aż nagle okazało się, że na to, co planowałem rozłożyć na wiele lat kariery, zostało mi kilka-kilkanaście miesięcy. Zwykłe badania okresowe, parę drobnych odchyleń, badania rozszerzające wykonane trochę na siłę, w chwili wolnej między dyżurami… Diagnoza była wyrokiem. Nie więcej niż dwa lata, z tego ostatnich kilka miesięcy na silnych lekach.
Psychiatria, neurologia, neurochirurgia, genetyka, cybernetyka, informatyka, lingwistyka… Działałem na rozdrożu, współpracowałem z przeróżnymi specjalistami i miałem świadomość, że nie potrafię przekazać całokształtu swojej pracy komukolwiek innemu. Zakładając nawet, że znalazłby się ktoś, kto poświęciłby swój czas niepewnej, obszernej teorii mającej niewielkie potwierdzenie w praktyce.
Wyniki badań, które prowadziłem, wydawały się obiecujące, ale etap, na którym się znajdowałem w żadnym razie nie mógł być określony mianem zaawansowanego. Musiałem jak najszybciej osiągnąć efekt, nie zważając na ograniczenia.
Wciąż miałem gdzieś z tyłu głowy obawę, że moja choroba jest karą za chęć wydarcia Bogu jednej z największych jego tajemnic. Że nie powinienem kontynuować prób. Że może, jeśli odpuszczę, wszystko się wycofa.
Nie uległem podszeptom. Skupiłem się na celu, starając się osiągnąć go najprostszą drogą. Może ktoś kiedyś dokończy moją pracę, może odkryje boczne ścieżki, na które nie miałem czasu wejść
Może chociaż udoskonali to, co udało mi się zrealizować.
Choroba okazała się bardziej agresywna, niż z początku myślałem. Czas mijał nieubłaganie i po Nowym Roku stało się jasne, że nie przejdę już więcej szarymi alejami.
***
Nie widzę tego, ale wiem, że mamy ładny dzień. Aleję oświetlają promienie jesiennego słońca, a kolorowe jesienne liście nie zdążyły jeszcze rozmemłać się w szarą breję. Jest ciepło. Jestem spokojny, bo wiem, że nie poniosłem klęski.
Przypominam sobie przyspieszone badania, prowadzenie wszystkiego tak, by dojść do momentu, w którym racjonalnym kolejnym krokiem okazała się próba na człowieku. Pamiętam długie rozmowy z dr. Ś., moim przyjacielem, neurochirurgiem, który miał wykonać zabieg. Bronił się, aż pokazałem mu wyniki badań. Jako lekarz mógł odmówić, jako przyjaciel – w żadnym wypadku.
Czy nadużyłem naszej przyjaźni? Czy mam wyrzuty sumienia? Miałbym większe, gdybym zrobił inaczej.
Mówiąc w skrócie, Ś. wykonał nowatorski zabieg: podłączenie mojego kresomózgowia do układu elektronicznego. Ryzyko było znaczne – infekcje, krwawienia, drgawki, cała lista. Według moich pierwotnych założeń układ nerwowy tak połączonego człowieka powinien scalać się z układem elektronicznym przez kilka lat, aż świadomość zdysocjowałaby do tego stopnia, że stopniowe obumieranie natywnego mózgu nie spowodowałoby jej zniszczenia.
Nie miałem dwóch rzeczy. Po pierwsze, odpowiednio zaawansowanego sztucznego mózgu. Po drugie – czasu.
Nie wiem, co czuję, wspominając wybór, przed którym Cię postawiłem. To, co zrobiłem, było samolubne. Ratowałem swoje istnienie. Z drugiej strony – od samego początku, od zarania moich badań miałem jeden cel – by na grobach pojawiało się jak najmniej czarnych inskrypcji. By rodzice nie spędzali listopadowych dni, patrząc na tablice z imionami swoich dzieci.
Kim bym był, gdybym pozwolił na to własnemu ojcu?
Nie zastanawiałeś się. Ryzyko było wielkie, powikłania – krwotok, udar, zakażenie, padaczka – znacznie bardziej prawdopodobne, wiek i choroby robią swoje. Ś. wszczepił Ci odpowiednie elektrody i kabelki. Nawet nie musiałem go namawiać – euforia po wcześniejszym udanym zabiegu jeszcze nie minęła.
Kluczowy manewr wykonałem sam – Ś., mimo całej swej odwagi, zdecydowanie odmówił włączenia transmisji, która szerokopasmowym Wi-Fi połączyła Twój umysł z elektronicznym i, pośrednio, z moim natywnym mózgiem.
Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Programy, a właściwie ich wersje alfa, naprędce zmodyfikowane, pracowały bez przerwy, godząc dwa umysły. Miały niewiele czasu – moje ciało umarło wczesną wiosną; ostatnim, na co spoglądałem, był jasny księżyc w pełni, wiszący na czarnym, nocnym niebie.
Kilka miesięcy zajęło nam dochodzenie do siebie, nauka współdzielenia dostępnych zasobów, zwykłe gojenie chirurgicznych ran… Szybko okazało się, że prymitywny elektroniczny mózg, który pośredniczył pomiędzy naszymi umysłami, jest niezbędny do mojego dalszego istnienia; w przeciwnym razie Twój biologiczny ośrodkowy układ nerwowy nie poradziłby sobie z nienaturalnym obciążeniem. Wykorzystuję jego fragmenty, by pozostawać człowiekiem; jak najmniejsze, byś i Ty nim pozostał.
Wiem, że mamy ładny dzień. Nie widzę tego; ostatnim obrazem, jaki pamiętam, jest wczesnowiosenna pełnia księżyca, a teraz mamy jesień. Czuję Twoje wrażenia, wiem, że idziesz spokojnie aleją, po dywanie z barwnych, jesiennych liści.
Znów niesiesz mnie na plecach, a ja po raz pierwszy nie czytam napisów z mijanych grobów. Zaraz usiądziesz na naszej rodzinnej ławeczce i spojrzysz na tablicę. Wyryto na niej moje imię, nawet jakieś daty, ale nie ma rażącej czarnym smutkiem inskrypcji na samym dole. Udało się.
Uśmiechamy się lekko, parząc czubki palców krnąbrnymi płomykami.