Tak, widzę: bóg patrzy na mnie ze szczerą nienawiścią. Uśmiecham się. Wiesz przecież, że nie może mi nic zrobić, takie mamy prawo.
Serio: nie może. Nie panikuj, Metope.
Och. Przepraszam. Właśnie powiedziałam najgorszą możliwą rzecz, prawda?
Co nie zmienia faktu, że nie masz się czego bać. Bóg Pan, patron paniki, nie może nawet pogrozić mi palcem. Oczywiście, mógłby próbować się mścić i zrobić to, co ja zrobiłam: odebrać coś, co kocham. Tyle, że w tej chwili, szczerze mówiąc, nie bardzo ma już co odbierać.
Czy mi żal? Pewnie, że tak. To był miły dzieciak. Ładny. Zdolny. Ślicznie śpiewał. Chodził za swoim stadem krów o złotych rogach zawsze uśmiechnięty, gotowy w każdej chwili wyciągnąć fletnię i zacząć grać. Uwielbiał mnie, a ja, szczerze mówiąc, też go całkiem lubiłam. W innych warunkach za nic nie przyszłoby mi do głowy go zabić.
Oj przestań. Nie zamierzam się oszukiwać. Równie dobrze mogłam go zamordować własnymi rękoma.
Kiedy go grzebali – dookoła rozpaczający pasterze, płaczące wierzby i ich driady, bogowie cisi i niepewni wśród szumu deszczu z zapłakanego nieba – weszłam między nich z podniesioną głową. Zniosłam bez wstydu ich spojrzenia i szepty. Ależ oczywiście, że mnie winili: byłam winna. To ja rzuciłam na dzieciaka klątwę, która go ostatecznie zabiła. Tak, Metope, od początku zakładałam, że tak to się właśnie skończy.
Pan zrobił mi wściekłą awanturę na tym pogrzebie. Wrzeszczał na mnie, jakbym była jakąś poślednią nimfą wysychającego strumyka, a nie córką rzeki, bez której cała Arkadia nie miałaby co pić. Ty jędzo, krzyczał, i nigdy go nie kochałaś, i jak mogłaś, i on nie chciał, a na koniec, o ironio, wykorzystałaś go i uwiodłaś podstępem!
Pan, zarzucający innym wykorzystywanie i gwałty. Paradne. Na dodatek ewidentnie nie wiedział, kim jestem: nie skojarzył mnie z Syrinx.
Choć, oczywiście, w sumie miał rację. Siostro, ja cię proszę, nie protestuj. Wiem, co zrobiłam.
Zaplanowałam to przecież od samego początku, od kiedy tylko zobaczyłam ich siedzących razem pod naszym dębem.
Dłonie Pana są krótkie, o grubych, pozornie niezgrabnych palcach. Nie takich spodziewałabyś się po fletniście.
Grał zawsze jak bóg, prawda? Znienawidziłam tę muzykę od chwili, kiedy dotarło do mnie, że jego ukochana fletnia zrobiona jest z jej palców.
Metope, czy ty jeszcze pamiętasz, jak nas było cztery, a nie tylko dwie? Byłaś chyba troszkę za mała, żeby zapamiętać Dafne – straciłyśmy ją tak dawno! – ale nie mam wątpliwości, że jak się skupisz, to przypomnisz sobie Syrinx. Pamiętasz? Ciemnowłosa, atletyczna, zielone oczy. Ilekroć o niej myślę, widzę ją, jak stoi pod dębem nad ojcowską rzeką, rozmawiając z naszą panią, Artemidą. Obie miały przewieszone przez plecy łuki: Syrinx rogowy, Artemida– złoty, godny bogini. Syrinx tak bardzo chciała być jak Artemida.
Pamiętasz? Byłyśmy razem nad rzeką – ty malutka, ja nieco starsza – kiedy na przeciwnym brzegu zobaczyłyśmy naszą siostrę.
Wypadła nagle z krzaków: słaniająca się na nogach, z czerwoną z wysiłku twarzą. Chciała rzucić się do wody. Nie zdążyła. Pan wyskoczył za nią na swoich koźlich nogach i złapał ciężko dyszącą, śmiertelnie zmęczoną, za nadgarstek. Przyciągnął ją do siebie; wyczerpana, nawet nie miała sił się dalej bronić.
– Przecież cię kocham! – powiedział, jakby mówił do niegrzecznego dziecka. – O co chodzi? Nie uciekaj! Zresztą, już nie uciekniesz.
Podniosła oczy. Mój wzrok spotkał się z jej błagalnym spojrzeniem.
– Nais – wydawało mi się, że słyszę jej szept. – Nais, proszę…
Zawsze mnie pytałaś, jak to zrobiłam. Jak, będąc zwykłą nimfą, zdołałam odebrać naszej siostrze ludzki kształt, żeby ocalić ją przed bogiem, który teraz chciał ją zgwałcić, a potem, być może, uczynić jej ten zaszczyt i wziąć za żonę. No więc nie zrobiłam tego, nie ja. Ojciec też nie, jakbyś chciała wiedzieć: za wszelką cenę chciał ją wydać za mąż, a Pan – bóg, było nie było – wydawał mu się świetnym kandydatem.
Nie miał kto pomóc. Byłam tylko ja, ty i jasne niebo południa. Zamknęłam oczy i przywołałam obraz księżyca w nowiu, jego zimnego, srebrnego blasku we włosach bogini.
Strażniczko szczytów i cienistych gajów, wyszeptałam w myślach, czysta patronko położnic i panien, która księżycem oświetlasz nam drogę, pani trójkształtna… Nie musiałam mówić, o co proszę.
Kiedy otwarłam oczy, mojej siostry już nie było. Na brzegu rzeki leżał Pan, zawodzący i ściskający w dłoniach pędy nieznanej dotąd rośliny – wyniosłej i smukłej, zielonej jak oczy Syrinx.
Głupia byłam, prawda? Wydawało mi się, że to zadziała.
Moc Artemidy miała ją uwolnić. Zamiast tego, oddała ją w ręce Pana na zawsze.
Ściął te trzciny, w które bogini przemieniła moją siostrę. Wyobrażałam sobie, jak pełna gniewu i rozpaczy Syrinx była, kiedy to robił, jak obolała. Myślę, że musiała trząść się z wściekłości, kiedy przycinał jej trzcinowe palce do odpowiedniej długości i łączył, tworząc nowy instrument. Jego krótkie, niezgrabne palce wydobywały z roślinnego ciała mojej siostry zmyślone westchnienia rozkoszy i nieprawdziwe miłosne zapewnienia, zaklęte w muzykę. Patrzyłam na to, wściekła jej wściekłością, pełna jej bólu.
Nie, nie mówiłam ci o tym wszystkim. Metope, ty byłaś wtedy tylko dzieciakiem, ojciec się na nas obraził, a ja miałam – wybacz! – co innego na głowie. Wtedy jeszcze usiłowałam być cierpliwa.
Ta cierpliwość skończyła się, kiedy zobaczyłam, jak tka sobie plecionkę z jej włosów.
Przyszedł nad rzekę z kamiennym sierpem i naścinał najcieńszych trzcinowych pędów. Wymoczył je w błocie, żeby stały się elastyczne i łatwe do splatania. Zbudował sobie krosna, a potem powoli, metodycznie, utkał z włosów i ciała mojej siostry matę, na której odtąd sypiał: leżąc na jej ciele, otoczony jej zapachem. Bezwolna, przemieniona w roślinę, którą zmusił, by mu służyła, nie mogła już nigdy nigdzie przed nim uciec.
Ale wiesz, co? To właśnie przez tę plecionkę przyszło mi do głowy, co zrobię – prawie jakby Syrinx wyszeptała mi to do ucha.
Zobaczyłam go leżącego na niej w białe od upału południe. Rozłożył się pod dębem, tym samym, pod którym Syrinx lubiła siadywać z Artemidą. Nie był sam: obejmował ramieniem ślicznego chłopaka o długich, ciemnych włosach. Wygadywali jakieś miłosne bzdury, przekomarzali się, całowali, a potem Pan usiadł, przyciągnął młodego do siebie i zaczął go uczyć grać na fletni. Siedzieli tak razem, przytuleni i radośni, na ciele mojej siostry, z instrumentem z jej palców przy ustach. Pan grał – jak pięknie grał! – jakąś tęskną, miłosną piosenkę.
Ha, pomyślałam. Może modliłam się do nie tej bogini. Może tam, gdzie nie pomogły księżycowe strzały łowczyni-dziewicy, zadziała zupełnie inny łuk.
Następnego dnia tylko poczekałam, aż poszedł spać. Pan zawsze śpi w ciągu dnia.
Znalazłam młodziutkiego pasterza nad strumykiem. Miał nową fletnię, swoją własną. Melodia – ta sama, którą słyszałam wczoraj – pod jego palcami straciła tęskny charakter, nabrała skoczności i radosnego charakteru.
Niedługo ci się przyjdzie cieszyć, dzieciaku – pomyślałam.
Rozplotłam warkocze. Przywołałam na twarz uśmiech, najsłodszy i najbardziej obiecujący, jaki potrafiłam, a potem w mokrej szacie, z kwiatami we włosach i z cienką złotą przepaską zawiązaną pod piersiami, wyłoniłam się ze źródła tuż przed pasterzem.
Pamiętasz, co się działo? Nie odstępował nas na krok. Gdzie ja, tam i on, zawsze. Pan poszedł w odstawkę: jakże mnie bawiła jego zbolała mina i ponure westchnienia! Nie sypiał po nocach, a całymi dniami wygrywał na fletni pełne smutku pieśni. Jego śmiertelny kochanek grał mi w tym czasie do tańca.
Nazywał się, jakże odpowiednio, Dafnis: dostał imię po naszej dawno utraconej siostrze, bo znaleziono go jako niemowlę w gaju drzew, które wyrosły z jej ciała. Spijał słowa z moich ust. Całował ziemię, po której stąpałam. Nie musiałam nawet żądać: sam z własnej woli przysiągł, że chętnie umrze, gdyby mnie kiedykolwiek zdradził.
Reszta wymagała odrobiny planowania i, powiedzmy, wsparcia. Zresztą wsparcie miałam od początku – niby skąd bym wzięła magiczną przepaskę Kiprydy, której nosicielce nie można się oprzeć? Bogini miała z kozłonogiem swoje własne zaszłości i więcej niż chętnie zechciała mi pomóc.
Potem już tylko była kwestia wyszukania odpowiedniej księżniczki.
Księżniczek jest pod dostatkiem w świecie, gdzie co drugie miasteczko jest królestwem. Znalazłyśmy odpowiednią: młoda, śliczna, dumna jak paw i uparta jak osioł. I odpowiednio podatna na strzały z pewnego magicznego łuku.
Przez chwilę zrobiła się z tego czysta farsa: Pan wielbił Dafnisa, Dafnis – mnie, a za Dafnisem biegała zakochana księżniczka z orszakiem służących, błagając, by zagrał dla niej choć jedną melodię, dał choć jednego całusa. Oferowała złoto. Rękę. Pół królestwa.
Szczerze? Miałam nadzieję, że to pół królestwa go skusi. Czułabym się lepiej, gdyby złamał przysięgę świadomie i dla korzyści. Ale nie. Tylko ja byłam w jego sercu i jego myślach. Tylko dla mnie grał i tylko mnie kochał.
Aż do dnia, kiedy go upiłyśmy, oczywiście.
Po pijanemu było łatwiej: bogowie przecież dawno już nam pokazali, że wino znosi wszelkie bariery. A podczas święta ku czci bogini pożądania się pije, nic w tym dziwnego.`
Nie patrz tak na mnie. Dobrze, dobrze, masz rację: to, że wmieszałam się w tłum służących i pod pretekstem ubierania księżniczki uczyniłam ją ślepą na fakt, że jakimś dziwnym trafem nagle to ona nosi przepaskę Kiprydy, zapewne nie zaszkodził. Tak. Jest spora szansa, że dzieciak naprawdę sądził, że to ciągle jestem ja.
W każdym razie ciąg dalszy pewnie pamiętasz. Postarałam się o publiczność, zaczekałam, aż będzie absolutnie oczywiste, że to, co robią, nawet najłagodniejszy sędzia świata uzna za zdradę, a potem – wkroczyłam.
On się nawet nie bronił, wiesz? Nawet nie protestował. Grzecznie przyjął wyrok, poszedł w góry, a trzy dni później, tak jak kazałam, umarł: rzucił się do rzeki naszego ojca. Woda wyniosła jego zmaltretowane ciało pod stary dąb, do stóp siedzącego na plecionce z włosów mojej siostry Pana.
Moja zemsta zrobiła wrażenie. Nie oszukujmy się, wszyscy wiedzieli, że ja stałam za całą sprawą.
Zauważono mnie. Konkretnie, zauważył mnie władca mórz, wiecznie w poszukiwaniu kolejnej kochanki i ze słabością do wodnych boginek. Decyzja, by wymienić dziewictwo na status konkubiny Posejdona – z pełną nieśmiertelnością jako prezentem na pierwszą rocznicę romansu – była tylko kwestią czasu. Wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem.
Od pogrzebu Dafnisa bóg Pan patrzy na mnie ze szczerą nienawiścią. Nie martwię się. Zostaliśmy oboje zmuszeni do złożenia przysięgi na moją kuzynkę Styks, że nie pozabijamy się nawzajem. Nawet bogowie mają obowiązek dotrzymywać przysiąg.
Bogowie zresztą – o czym mnie przekonała cała historia mojej rodziny – nawet nie muszą próbować się zabijać, żeby zrobić sobie nawzajem krzywdę. Od tego mają śmiertelników.
Nie, Metope, wcale nie jestem pewna, czy naprawdę cieszy mnie, że zostałam prawdziwą nieśmiertelną boginią.