Obcy naprawdę dali nam popalić. Wstyd przyznać, ale wcale nie przylecieli w tych, tak dobrze znanych z kina, gargantuicznie wielkich, niepojętych monolitach wypełniających całe niebo. Nie, statki najeźdźców były raczej… normalne. Jeden duży krążownik, kilka mniejszych i cała chmara myśliwców. Na dodatek ich technologia wcale nie wprawiała naukowców w ekstatyczne drgawki, jak można by się tego spodziewać przy pierwszym kontakcie. Ot, przybyli sobie tacy kosmiczni „my”, zaczęli nam latać nad głowami i strzelać z tych swoich laserów, myśląc, że przywitamy ich jak jakąś rasę panów, albo że nas wszystkich z miejsca zanihilują. Niedoczekanie. Na ogień odpowiedzieliśmy ogniem, szybko wygrywając pierwsze potyczki i strącając z nieba blisko jedną trzecią ich floty. Wydawać się mogło, że kilkaset tysięcy obcych nie ma szans z miliardami wkurzonych mieszkańców naszej planety, że ta inwazja jest czymś, z czym możemy sobie bez trudu poradzić.
Do czasu.
Po kilku dniach przybył statek-mózg, jak go nazywamy. Nieduże, zaledwie pięćdziesiąt na sto metrów, kosmiczne jajo bez żadnych widocznych mechanicznych elementów. Statek-mózg wyglądał jak kawał kosmicznego gruzu. O idealnym kształcie i jednolitym kolorze, to prawda, ale nadal bliżej mu było do asteroidy niż reszty obcej floty. Do niej nie był nawet trochę podobny.
W pierwszej chwili myśleliśmy, że to jakaś maszyna do terraformowania albo statek kolonizacyjny. Zakładaliśmy nawet możliwość, iż rzeczywiście jest to asteroida, przechwycona i poddana przez obcych transformacji w rodzaj broni kinetycznej.
Fala strachu przetoczyła się przez glob, zmuszając naszych przywódców do zdecydowanego działania. Nic to. Głowice termojądrowe ledwie połaskotały tajemniczy obiekt, nie czyniąc mu żadnej krzywdy ani nie wywołując najmniejszego nawet odchylenia kursu. Ba! Ci z nas, którzy liczyli na chociażby osmalenie nieskazitelnej, beżowoszarej powierzchni obiektu, również się zawiedli.
Świat patrzył oniemiały, jak masakrowana do tej pory flota obcych zaczyna się reorganizować. Statki rozluźniły szyk, ustawiając się w odległościach uniemożliwiających skuteczny atak nuklearny (a było o tym pomyśleć wcześniej!) i jednocześnie pozwalających na otoczenie całej planety regularnym kordonem.
Ludzkość wstrzymała oddech. Światowi przywódcy wygłosili płomienne przemowy wzywając ostatnich niezdecydowanych do zjednoczenia się w celu obrony naszego domu. Machina wojenna pracowała na najwyższych obrotach, wypluwając z siebie młodych ludzi mających iść na śmierć w wojnie z wrogiem, z którym nie dało się skontaktować, który nie stawiał żądań i którego po prostu nie rozumieliśmy.
Jak się miało wkrótce okazać, owo niezrozumienie sprawiało, że nie mieliśmy żadnych szans.
Trzynaście dni od przybycia kosmicznego jaja, a dwadzieścia jeden od pierwszego kontaktu, najeźdźcy przypuścili zmasowany atak. Wszystkie statki ruszyły do boju jednocześnie. Zsynchronizowane, zorganizowane, tworzące wspólny organizm, doskonałego tancerza poruszającego się w takt muzyki, której nie słyszeliśmy i zgodnie z układem, którego kroków nie znaliśmy ani nie potrafiliśmy przewidzieć.
Nasze dotychczasowe sukcesy szybko odeszły w zapomnienie, gdy obcy niszczyli kolejne fabryki broni, bazy wojskowe i całe eskadry myśliwców. Nagle, ze świetnie radzących sobie z najeźdźcą, zorganizowanych i dzielnych obrońców, zmieniliśmy się w zgraję skowyczących ze strachu, rozdygotanych jednostek. Nasza przewaga liczebna zaczęła topnieć w zastraszającym tempie. Szybko zrozumieliśmy, czym jest kosmiczne jajo: mózgiem całej operacji, zestrajającym wszystkich obcych w jeden wielki organizm. W rój, który rządził się niepojętą dla nas logiką. Jak mieliśmy wygrać z wrogiem, którego działań nie byliśmy w stanie przewidzieć?
Najeźdźcy zaczęli zachowywać się w sposób zupełnie dla nas niezrozumiały i na pierwszy rzut oka nielogiczny. A mimo to, niezwykle skuteczny. W jednej chwili wystawiali się na atak albo uciekali, by w drugiej natrzeć na nasze siły ze zdwojoną siłą i zetrzeć je w proch. Moc połączonych w jedno umysłów, zdolność do koordynacji działań dziesiątek tysięcy pilotów sprawiała, że z naszymi jednostkowymi mózgami byliśmy jak dzieci we mgle. Słyszeliśmy głosy gdzieś w oddali, ale ani nie mieliśmy pojęcia, skąd dochodzą, ani nie rozumieliśmy znaczenia wypowiadanych niewyraźnie słów.
Słowem, byliśmy bezsilni. Ulegliśmy.
Nie mogliśmy się jednak poddać. Nie wolno nam było. Przecież to nasz dom!
I właśnie dlatego zgłosiłem się do programu. Naukowcy powiedzieli mi, że to nie będzie przyjemne, że mogę umrzeć, albo że cała procedura może usmażyć mi mózg.
– Trudno – odparłem.
Nie miałem zamiaru uciekać.
Operacji, która miała na celu wszczepienie do mojego mózgu stymulujących elektrod, nie pamiętam wcale. Obudziłem się z zabandażowaną głową w białym pomieszczeniu z mlecznymi szybami. Wszystko było sterylne i takie jakieś odrealnione, obce. Gdy zapytałem o to uczucie, naukowiec odpowiedział mi przez interkom, że to całkowicie normalne po operacji. Przyjąłem tę informację bez dalszych pytań. Miałem ważniejsze rzeczy na głowie, niż mój komfort psychiczny. Zabrałem się za trening.
Przyznaję, nie było to łatwe. Maszyny, w których trenowaliśmy, wywoływały okropne migreny, a niekiedy nawet halucynacje. A mimo to, każdego dnia, sam podłączałem się do aparatury i poddawałem tym męczarniom. To dziwne, ale mimo bólu czułem się wtedy najlepiej. Nie byłem taki samotny. Założenia programu wymagały, by wszyscy ochotnicy byli odizolowani, aby mogli wyciszyć swe umysły przed momentem próby. Poświęcenie było potrzebne i rozumiałem to, ale radzenie sobie z poczuciem całkowitego odcięcia od innych, od mych braci i sióstr, było przytłaczające. Na szczęście naukowcy powiedzieli, że już niedługo będziemy gotowi.
***
W końcu nadszedł dzień próby. Nareszcie! Nie wiem, ile jeszcze wytrzymałbym w mojej izolatce. Ani jak długo moglibyśmy odpierać ataki obcych. Wiedziałem, że nie było dobrze. Naukowcy nie chcieli nam nic mówić, ale czasem słyszałem ich przyciszone głosy przebijające się zza szyby. Nie rozumiałem słów, ale brzmieli na zmartwionych.
A ja byłem gotowy, by dać tym przebrzydłym obcym popalić. Drzwi izolatki otworzyły się z cichym sykiem, a ja z ekscytacji omal nie wybiegłem na zewnątrz. Należało jednak zachować spokój. Założyłem mój skafander ciśnieniowy, sprawdziłem szczelność wszystkich łączeń i wcisnąłem na głowę hełm. Przezierny wyświetlacz wirtualnej rzeczywistości szybko nałożył na moją wizję odpowiednie filtry, wyświetlając najpotrzebniejsze informacje. Na podłodze pojawiła się falująca, błękitna strzałka pokazująca, w którym kierunku mam iść. Ruszyłem.
Na zewnątrz, w wąskim i długim korytarzu stali moi bracia i siostry, ubrani w identyczne skafandry i równie podekscytowani jak ja. Czułem ich emocje tak dobrze, jakby były moimi własnymi. Napięcie oczekiwania, podenerwowanie, ekscytacja, a czasem nawet strach. Przed nami stało trudne zadanie, zadanie któremu nikt inny nie byłby w stanie podołać. Nic więc dziwnego, że się denerwowaliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że jesteśmy na nie gotowi.
Gdy wszyscy członkowie programu byli już na miejscach, obsługa bazy dała sygnał. Ruszyliśmy. Droga była wyjątkowo długa, a korytarz wił się przez setki metrów niczym kosmiczny robak. Obcy i zimny. W końcu wyszliśmy na zewnątrz. Słońce oślepiło nas, jednak wizjery szybko dostosowały się do nowej sytuacji, przyciemniając obraz. Na szczęście nie zasłoniły najważniejszego: całej eskadry błyszczących nowością, wspaniałych myśliwców zbudowanych specjalnie dla nas. Te piękne maszyny, oparte w części na technologii obcych były kluczowe dla sukcesu naszej misji. Wiedzieliśmy, że nie zawiodą i my też nie mogliśmy.
Szybko zajęliśmy miejsca za sterami, w kokpitach, w których siedzieliśmy po raz pierwszy, a mimo to, dzięki treningowi, znaliśmy jak własną kieszeń. Wiedziałem też, że symulatory nie są w stanie oddać wszystkiego, że naprawdę poczujemy te maszyny dopiero, gdy poderwiemy je do lotu. Już nie mogłem się doczekać.
Mimo skafandra, tłumiącego hełmu i całej izolacji kokpitu, huk silników, który docierał do kanałów słuchowych wypełniał wszystko i przenikał mnie na wskroś. Czułem delikatne drżenie drążka sterowniczego i wiedziałem, że na wyciągnięcie ręki mam całą, ogromną moc tej wspaniałej maszyny, tego cudu inżynierii. Podobało mi się to. Tymczasem technicy nałożyli filtry taktyczne na wizję i zaczęli sprawdzać sprawność pozostałych systemów. Gdy każdy z ponad trzech tysięcy operatorów był już podłączony, dostaliśmy sygnał do startu. Cele misji wyświetlały się tuż przede mną. Mieliśmy skonfrontować się z flotą obcych na granicy przestrzeni kosmicznej, wspomagani przez resztę wojska przedrzeć się przez kordon i znaleźć sposób na zniszczenie statku-mózgu. Jak mieliśmy tego dokonać, gdy innym się nie udało?
Mieliśmy przewagę. Mieliśmy nasz własny rój, nasz własny połączony umysł. Przez ostatnie tygodnie wytrwale studiowaliśmy i analizowaliśmy zachowania obcych, ich fizjonomię z tymi absurdalnymi czułkami i dwiema parami rąk oraz sposób w jaki komunikowali się ze sobą. Skopiowaliśmy go i udoskonaliliśmy. Teraz to my byliśmy ci nieprzewidywalni. I na dodatek w świeżutkich, supernowoczesnych myśliwcach. Musieliśmy wygrać!
– Eskadra Zielona, uruchamiamy rój – usłyszałem głos kontroli naziemnej.
Obrazy zalały mój mózg, a wraz z nimi głosy, zapachy, temperatura i wrażenia dotykowe. Znowu byłem sobą. Uczucie bezgranicznej samotności, jeszcze przed chwilą rozpościerające oślizgłe macki w mej głowie, zniknęło bezpowrotnie. Patrzyłem na świat tysiącem oczu i chciało mi się płakać z radości.
– Eskadra Zielona, ruszajcie. Udanych łowów.
Wystartowaliśmy. Jednocześnie, idealnie zgrani niczym wspólny organizm. Zresztą, w tamtym momencie tym właśnie byliśmy. Lecieliśmy przed siebie, pełni zapału i entuzjazmu. Podekscytowani niczym haskviry wypuszczone z klatki.
Na pole walki dotarliśmy w zaledwie kilka minut. Nowe myśliwce były naprawdę szybkie! I na całe szczęście, bo reszta naszej floty była masakrowana przez obcych poruszających się w tak dobrze znanym, zorganizowanym chaosie. Inni nie potrafili wyłowić z tego żadnej logiki. Ale nie my. Moc naszego zespolonego umysłu kreśliła dla nas ścieżki lotu obcych, przewidywała ich manewry. Niczym w magicznej kuli, widzieliśmy przyszłość. Zaatakowaliśmy, wbiliśmy się w kordon i przecięliśmy go równie łatwo jak wiązka lasera przecina metal. W mgnieniu oka i z chirurgiczną precyzją.
Plan misji zakładał, że będziemy lecieć dalej, nie zważając na straty wśród związanych walką pilotów. Oni mieli zająć obcych, my mieliśmy rozwalić kosmiczne jajo. Ale – teraz to widzieliśmy – ten plan nie miał sensu. Mogliśmy roznieść obcych. I pewnie by nam się to udało, gdyby nie krążowniki. Ich ostrzał nadszedł bez ostrzeżenia. Nie przewidzieliśmy tego. Szybko skorygowaliśmy nasze założenia i ruszyliśmy w ich kierunku. Potężne działa grawitacyjne mogły zniszczyć tarcze statku-mózgu i przebić jego pancerz skuteczniej niż atomówki, które mieliśmy ze sobą.
Dowództwo krzyczało jakieś rozkazy przez radio, jednak było zbyt daleko, aby nas kontrolować. Ruszyliśmy i w glorii i chwale przejęliśmy największy z krążowników a dwa mniejsze zniszczyliśmy. Zwycięstwo było już tylko kwestią chwili.
Pierwsza salwa z dział grawitacyjnych zdmuchnęła tarcze kosmicznego jaja tak, jak dziecko zdmuchuje świeczki na torcie. „Co za absurdalny zwyczaj” – pomyślałem. Nie wiem dlaczego, nie miałem czasu się zastanawiać. Ale wtedy to usłyszałem.
Głos z oddali, przebijający się z podświadomości: „Dzieci, nie…”
Coś na chwilę wpadło w tryby maszyny, której byłem częścią. Jakieś wahanie, drżenie powstrzymało moją rękę, ale tylko na chwilę.
Druga salwa rozbiła statek-mózg z taką łatwością, jakby rzeczywiście był tylko wielkim, kosmicznym jajem.
Wizg przesteru ogłuszył mnie i oślepił odbierając rozum. Nim straciłem świadomość, nie tyle zobaczyłem, co poczułem, jak flota obcych zamiera w bezruchu, a ich umysły gasną – tak, jak i mój.
***
Gdy się ocknąłem mój myśliwiec dryfował z wyłączonym silnikiem na niskiej orbicie okołoziemskiej. Planeta górowała nade mną. Ogromna, niebiesko-zielona, zwycięska. Próbowałem przywołać moich towarzyszy. Zero odzewu. Spróbowałem uruchomić silniki, ale główne nawet nie drgnęły. Zostały mi tylko manewrowe. Obróciłem maszynę w kierunku pola bitwy. Ze statku-mózgu nie zostało nic, ale wokół było mnóstwo pobitewnego złomu. Przybliżyłem obraz, by dokładniej przyjrzeć się przestrzeni przed sobą. Ziemskie statki przegrupowywały się właśnie. Choć nie wiedziałem po co, skoro przeciwnik został pokonany. Próbowałem jakoś pozbierać myśli, ale nie było to łatwe. Głowa pulsowała, jakby miała w każdej chwili eksplodować, cienka strużka krwi spływała mi na oczy.
Zdjąłem hełm i ostrożnie zbadałem miejsce zranienia próbując dociec, co się stało. Czemu mój myśliwiec był uszkodzony i czemu reszta Eskadry nie odpowiadała. Coś było bardzo nie tak. Radio zostało całkowicie spalone, więc nie mogłem wezwać pomocy. Rozgorączkowany, zacząłem przeszukiwać kokpit. Ręce plątały mi się ze sobą, gdy jednocześnie szukałem zapasowego radia pod fotelem, przeszukiwałem schowki na lewej ścianie i suficie oraz, próbując uruchomić cokolwiek, dusiłem kolejne przyciski na desce przyrządów.
I wtedy, kątem oka dostrzegłem rozbłysk. Jeden z naszych supernowoczesnych myśliwców eksplodował, zaraz potem kolejny i następny i jeszcze. Przez chwilę nie rozumiałem co się działo, a potem zobaczyłem jak pozostałości ziemskiej floty strzelają do członków mojej Eskadry. Do moich braci i sióstr…
Pocisk, który trafił w mój myśliwiec, nie zniszczył go, a jedynie strącił w kierunku atmosfery. Kręcąc się w śmiercionośnej spirali przypomniałem sobie wszystko: nasze przybycie do tego układu i pierwsze przegrane bitwy. Mój statek rozbijający się o twardą, nienadającą się do życia ziemię, obcych którzy mnie pojmali i uwięzili, a potem eksperymentowali na mnie, zrobili mi pranie mózgu. Pamiętałem wszystko.
Wściekłość, ból i rozpacz ustąpiły chłodnej rezygnacji, gdy ujrzałem swoje odbicie w przezroczystej owiewce kabiny. Zobaczyłem twarz zielonoskórego najeźdźcy, z długimi czułkami i wielkimi, smutnymi oczami. Czując, jak myśliwiec nagrzewa się i rozpada wchodząc w atmosferę, musiałem przyznać, że obcy naprawdę dali nam popalić.