Ojciec czekał na nią.
Siedział za kuchennym stołem, z twarzą ukrytą w dłoniach. Uniósł głowę dopiero kiedy usłyszał odgłos otwieranych drzwi wejściowych.
Katarzyna zamarła w mroku przedsionka, bojąc się wstąpić w plamę światła, rzucaną na podłogę przez kuchenną lampę.
Ojciec wiedział od dawna, przestrzegał ją i zabraniał, ale łudziła się, że zostawi ją w spokoju. Teraz wstał. Z chmurną twarzą, nastroszoną brodą, wielki jak góra, wyglądał niczym jakiś zagniewany bóg. Nie krzyczał, nie podniósł też na nią ręki.
– Do izby – rzekł tylko. – Na górę, a rychło.
Pobiegła prędko po schodach, byle nie widzieć tej marsowej miny. Wpadła do swego malutkiego pokoju i skuliła się w rogu łóżka. Przygryzając wargę zastanawiała się, jaka kara spotka ją tym razem.
Ojciec stąpał ciężko, każdy krok na schodach brzmiał głucho i złowieszczo. Kiedy dotarł na górę, nie wszedł do środka, nawet nie spojrzał na córkę, tylko po prostu zamknął drzwi. A potem Katarzyna usłyszała szczęk klucza w zamku – w zamku, którego jej drzwi nigdy dotąd nie miały.
Zerwała się i szarpnęła za klamkę, jednak bezskutecznie. Czuła, jak wzbierają w niej wściekłość i rozpacz.
Przyskoczyła do okna i dopiero wówczas ze strachem stwierdziła, że w izbie było ciemno nie tylko dlatego, że panowała głęboka noc, ale także za sprawą ciężkich okiennic. Załomotała w nie raz i drugi, przerażona jak sarna schwytana w sidła. Rzuciła się na łóżko i, ukrywszy twarz w puchowej poduszce, zawyła bezsilnie.
Kiedy ojciec to uczynił? Zamek i okiennice? Na pewno za dnia, musiał się spodziewać, że znowu wymknie się na schadzkę…
Musiał to planować od dawna.
~*~
– A gdyby mnie tak wóz potrącił? – dopytywał Zbyszek.
– To byś na straszną łamagę wyszedł, co to przed wozem uskoczyć nie zdołała – zawyrokowała Katarzyna.
– A gdyby mnie drzewo w lesie przygniotło?
– To byś dowiódł, żeś nie wart pracy, którą ci Mirosław leśniczy zaoferował. – Katarzyna była nieubłagana.
– A gdyby tak topielica mnie porwała? – drążył temat Zbyszek.
Leżeli ramię w ramię na świeżo skoszonej polanie, niby patrząc w niebo, ale co i rusz zerkając na siebie nawzajem.
– To bym cię odnalazła i łeb ukręciła za to, żeś z inną odszedł.
– A gdyby mnie teraz, na miejscu, życie opuściło z nadmiaru uczucia do ciebie? – Zbyszek uniósł się na łokciu i pochylił bardzo nisko, tak że znalazł się niemal czoło w czoło z dziewczyną.
– To wówczas może i bym za tobą łzę uroniła – odparła ze śmiechem i objęła go mocno, przyciągając do siebie.
A niech ludziska gadają, co chcą. Katarzyna była pewna, że coś takiego przytrafia się tylko raz w życiu i nie zamierzała dać się omamić plotkom ani pozwolić ojcu na zniszczenie swojego szczęścia.
~*~
Młynarz rąbał drewno. Silnymi, precyzyjnymi uderzeniami ćwiartował kolejne pieńki. Siekiera miarowo unosiła się i opadała, rozłupując polana, ale mimo wysiłku wściekłość nie opuszczała go, wręcz przeciwnie. Z każdym zamachem jakby rosła, a rąbiącemu, raz za razem, zamiast drewnianych klocków jawiła się gładka twarz chłystka, który zbałamucił mu córkę. Jedną, jedyną, ukochaną Kasieńkę.
– Dzień dobry, Macieju! – zawołał sąsiad, opierając się o płot.
– Dzień dobry, Andrzeju. – Młynarz odstawił siekierę i otarł pot z czoła. – W czym mogę pomóc?
– To właśnie ja miałem pytać, w czym pomóc tobie – odparł Andrzej z obłudnym uśmiechem. – Bo cała wieś o twoim domostwie gada…
Maciej zacisnął zęby, aż go szczęka zabolała. Pewnie, że gada, bo bez plotek baby żyć nie potrafią, a zawsze łatwiej jest gadać, niż robić. Ponownie uchwycił stylisko siekiery.
– Nie możesz pomóc, chyba że potrafisz do rozumu przemówić dziewce, która świata poza chłopem nie widzi. Tłumaczyłem, prosiłem, groziłem i nic. Justyna też swoje dołożyła, ale Kaśka tylko na to: „nie jesteś moją matką!”. I już pędzi przez pole, że tylko łydki migają pod spódnicami. To nie jest dobry chłopak, ten Zbyszek. Do miasta zachodził, nauki pobierał, to i wyuczył się, pierun jeden, tak gładziuchno gadać, jak żaden inny chłopak w okolicy, i niejedną dziewkę już przecie zauroczył. Ale Kaśka swoje, jakby nie wiedziała, że Zbyszek to tylko słowa ma ładne i gębę ładną, ale serce szkaradne. Bite trzy tygodnie się wymykała, nieposłuchana, to ją zamknąłem. Ze Sławkiem poszedłem pomówić, ale ten tylko ręce rozkłada i mówi: „Tak on się mnie pilnuje, jak i twoja córka ciebie”. Cud, że jeszcze żadnej bachora nie zmajstrował. A ja nie chcę, by Kasieńka była pierwsza.
Młynarz mówił i mówił, wylewając całą żółć, jaka zebrała się w nim przez ostatnie tygodnie.
– Ano. Masz świętą rację. Zbycha w okolicy wszyscy dobrze znają. Tylko co niby zamierzasz teraz zrobić? – spytał Andrzej, chciwie łowiący słowa sąsiada. W wiosce nie działo się wiele, więc każda sensacja była na wagę złota. A Zbyszek, odkąd zaczęto go widywać z powabną młynarzówną, niewątpliwie stanowił sensację.
– Idź i powtórz wszystkim, którzy zechcą słuchać, że nawet siły piekielne nie wydrą mojej Kasi z zamknięcia, póki ta rozumu nie nabierze. Tak mi dopomóż Bóg.
Andrzej przeżegnał się na wszelki wypadek i już go nie było.
Maciej z troską zerknął na zabarykadowane okienko izdebki na piętrze i zamachnął się na stojący przed nim pieniek, jakby najgorszego wroga chciał rozłupać.
~*~
Katarzyna obracała w dłoniach drewnianego konika, którego wystrugał dla niej Zbyszek.
W pokoju było ciemno, bo przez okiennice dostawało się ledwie kilka smug dziennego światła, ale jej wzrok już dawno przywykł do półmroku, a lampy zapalać nie chciała.
Dokładnie zbadała okno i drzwi, jednak zamknięte były szczelnie. Drugiego dnia próbowała wyrwać się biegiem, gdy Justyna, gospodyni, przyszła wymienić nocnik oraz z posiłkiem na tacy, ale ojciec stał u szczytu schodów i natychmiast ją pochwycił. Zupełnie jakby spodziewał się, że będzie usiłowała umknąć. Spytał, czy namyśliła się i zrezygnuje ze spotkań ze Zbyszkiem. Hardo odparła, że nic mu do tego i będzie widywała kogo zechce, więc wepchnął ją na powrót do izby i zatrzasnął drzwi.
Głupia. Trzeba było powiedzieć, że zmądrzała. A potem uciec i nigdy więcej nie wracać. Następnym razem tak właśnie uczyni.
Zacisnęła usta, a na drewnianym koniku palce. Wszak nie jest już dzieckiem. Ma prawo decydować o własnym losie. Wielkimi krokami zbliżała się sobótka, ojciec chyba nie będzie jej trzymał w zamknięciu w święto? A wówczas…
Pogrążyła się w słodkich wspomnieniach, przewracając się na łóżku z boku na bok, czując narastające pragnienie.
~*~
– Oczywiście – mówił Zbyszek, pochylając się co chwila i zrywając polne kwiaty, z których Katarzyna plotła wianek. – Nie ma drugiej tak gładkiej i tak krasnolicej jak ty. Jakiż to żal, że nie poznaliśmy się wcześniej, mimo że mieszkam ledwo wieś obok, a zarazem jakież to szczęście, że nasze drogi jednak się zeszły! Ale nie mogło być inaczej, nasza przyszłość została dawno zapisana.
Katarzyna, zarumieniona, zaśmiała się, by pokryć zmieszanie i dreszcz podniecenia. Oczywiście, że to, co czuła, nie mogło być zwykłym afektem, to coś, co zesłał sam Los.
– Tylko tobie mógłbym zawierzyć swoje życie – powiedział nagle Zbyszek, przyklękając przed dziewczyną i spoglądając jej głęboko w oczy. – Tylko z tobą mógłbym witać każdy dzień z nadzieją. Tylko tobie mógłbym ślubować.
Palce Katarzyny zadrżały i pomyliły wyuczone gesty, a ledwo rozpoczęty wianek rozsypał się na ziemi.
– Będę dla ciebie dobry – mówił, całując ją po rękach. – Będę jedynym, tak jak ty jesteś jedyna dla mnie. Będę cały twój.
Resztę pochłonęły wysokie trawy.
~*~
Kiedy drzwi otworzyły się następnym razem, Katarzyna stanęła w progu ze zwieszoną głową. Tak, by nikt nie dojrzał jej wyrazu twarzy, bo nie ufała sobie do końca.
– Och! – Justyna cofnęła się, zdumiona.
Maciej postąpił naprzód, czując lekkie ukłucie niepokoju.
– Wszystko w porządku, Kasieńko?
Nie – chciała odpowiedzieć dziewczyna. – Zamknąłeś mnie w domu, jak za zbrodnię jakąś. Nie jest w porządku.
– Ojczulku, nie trzymaj mnie dłużej w izbie – poprosiła zamiast tego, unosząc wielkie, błękitne, wypełnione łzami oczy na Macieja. – Zrobię, co tylko każesz, ale nie trzymaj mnie dłużej w tej ciemnicy!
Rzuciła się młynarzowi w ramiona, łkając, a ten natychmiast zmiękł jak wosk.
– Nie będziesz się z nim więcej widywać – powiedział mimo tego, starając się, aby jego głos zabrzmiał twardo. – Nigdy.
– Oczywiście, tato. – Katarzyna skrzętnie kryła twarz w piersi ojca. – Byłam głupia. Wybacz mi.
– Przysięgnij. Na pamięć matki – zagrzmiał Maciej, który nie urodził się wczoraj.
Katarzyna zacisnęła mocno powieki.
– Przyrzekam, że nie pójdę do niego – powiedziała wreszcie, starannie dobierając słowa.
– Dobrze.
Młynarz uwolnił córkę z uścisku, a ta zjadła obiad jak Pan Bóg przykazał, przy stole. Trzy dni w zamknięciu dały jej się we znaki, więc poczuła niezmierną ulgę, kiedy wreszcie wybiegła przed dom i swobodnie odetchnęła ciepłym, wilgotnym powietrzem. Szum wody w rzeczce, dającej napęd młyńskiemu kołu, uspokajał i łagodził zwichrowane myśli.
Nie kłamała, a przynajmniej nie tak do końca. Nie zamierzała szukać Zbyszka.
Liczyła na to, że on przyjdzie do niej.
~*~
Przyszedł. Kiedy następnego ranka Katarzyna wyprowadzała stado gęsi pod las, znalazł ją sam. Wyłonił się spomiędzy drzew, z koszulą rozpiętą do połowy piersi.
– A więc wypuszczono cię z więzienia – zagadnął, podchodząc blisko, ale nie dość blisko, by znaleźć się w zasięgu dotyku. – Jakąż to zbrodnię popełniłaś?
– Najstraszliwszą ze strasznych – powiedziała, obracając się wokół własnej osi, w miarę jak on okrążał ją coraz ciaśniejszymi kręgami.
– Obawiam się, że nie umiem ogarnąć rozumem rozmiaru twego przewinienia – odrzekł Zbyszek, stając wreszcie tuż przed Katarzyną. – Chyba, że zechcesz mi pokazać…
Zechciała. Ale oprócz Zbyszka widział to przedstawienie ktoś jeszcze.
~*~
Kiedy pod wieczór zagnała gąski z powrotem, ojciec bezceremonialnie wciągnął ją, szamoczącą się, po schodach, i ponownie zamknął w izdebce. W duchu dziękował dobremu przeczuciu, że nie zdjął okiennicy i rygla. Jeden dzień, nawet niecały… Nie mógł się nadziwić niewieściej obłudzie.
Stał, patrzył i widział wszystko. Rzecz jasna nie dosłownie, odszedł, gdy tylko upewnił się, że to, co widzi, jest prawdą. Wiedział, że gdyby miał podbiec i ich rozdzielić, nie dałby rady się powstrzymać, zabiłby bydlaka na miejscu i tyle. Chociaż być może współziomkowie by mu zbrodnię w afekcie darowali… A Katarzyna? Nie wzbraniała się, ani słowem nie zaprotestowała. Oddała mu się jak pierwsza lepsza dziewka. Wystawił ją na próbę, a ona nie wytrzymała nawet jednego dnia.
Owszem, Maciej pamiętał, jak to jest, sam był kiedyś młody i pełen ognia, którego nie sposób ugasić… Jednak od niewiast oczekuje się skromności i powściągliwości, a przynajmniej szczypty rozsądku, by nie spółkowały z byle kim, byle gdzie.
Katarzyna długo biła pięściami w drzwi, jednak bez rezultatu. Maciej zaciął się w gniewie. Zranione zaufanie nie zabliźnia się łatwo. Postanowił, że jeśli będzie trzeba, jego córka nie opuści izby aż do jesieni. Tyle czasu powinno wystarczyć, by zapomniała o Zbyszku.
Choćby miała jego, Macieja, znienawidzić za to do końca życia.
~*~
Katarzyna krążyła od drzwi do okna, po raz setny sprawdzając, czy któreś z nich nie zechce ustąpić; opukała nawet ściany i podłogę, ale nie było szansy na ucieczkę. Zrozpaczona i wściekła, na przemian to rzucała się na łóżko, to drapała paznokciami grube deski, dzielące ją od upragnionej wolności.
Niezmierzona tęsknota, płomień palący i w duszy, i w podbrzuszu, były ważniejsze niż rozum. Jakże tu zresztą wymagać rozumu od zakochanej dziewczyny w siedemnastej wiośnie życia?
Nie chciała jeść, piła tylko tyle, ile musiała. Wałkowała w głowie same złe myśli, czarne i ponure. Z rzadka tylko sięgała do szczęśliwych wspomnień, roztrząsając, jak została potraktowana, jak bardzo ojciec jej nie rozumiał i jak nieskończenie podły jest świat, w którym zdarzają się takie krzywdy.
~*~
Trzy dni później ojciec nadal był nieprzejednany.
Katarzyna, po kolejnej rozmowie z nim, siedziała w rogu łóżka, okryta kocem. Jej wzrok, nawykły do ciemności, bez trudu wyławiał z mroku kształty mebli i sprzętów. Drewniany konik ściskany w rękach był śliski i gładki od ciągłego dotyku. Ostatnie promienie słońca zgasły w szczelinach okiennic.
Nietknięty posiłek stał przy drzwiach – kilka pajd chleba, garnczek miodu, sztuka mięsa, obok dwa dzbany z wodą.
Ich niedoczekanie. Prędzej z głodu zemrze, niż ulegnie. Prędzej omdleje z braku snu. Prędzej diabłu duszę zaprzeda.
– Wzywałaś, miła panno? – zapytał diabeł.
Katarzyna znieruchomiała z szeroko otwartymi oczami. Czy to było naprawdę, czy już zmysły odmawiają jej posłuszeństwa w zamknięciu, bez wytchnienia i jadła? Nie widziała go, tylko słyszała, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że tam jest…
– Miła panno, stawiam się na każde wezwanie potrzebującego – odparł diabeł uroczyście. – Zawołałaś mnie, to i jestem, do twojej dyspozycji.
Modlitwa zamarła dziewczynie na ustach, zanim się rozpoczęła.
– Nie przejmuj się, to, że mnie słyszysz, nie jest jeszcze grzechem – zaznaczył diabeł. – Od rozmowy nikt nie umarł. Siedzisz w odosobnieniu, pragniesz się uwolnić, wymawiasz moje imię… więc oto jestem.
– Nie wzywałam cię dlatego, że pragnę uwolnienia – odpowiedziała dziewczyna butnie. Uległość nie leżała w jej naturze. Trzymała przed sobą rzeźbionego konika jak tarczę, skulona w rogu łóżka, ale kiedy oszołomienie minęło, nie czuła strachu.
– To prawda – przyznał diabeł. – Dlatego dobijemy innego targu, jeśli tylko zechcesz. Uwolniona jesteś już teraz. Kiedy podejdziesz do drzwi, będą otwarte. Spotkaj się tedy ze mną na rozstaju, przy kapliczce, a porozmawiamy o twoim prawdziwym pragnieniu. Co zrobisz – twoja wola. Wyjdziesz czy nie wyjdziesz? Pobiegniesz prosto do drogiego Zbigniewa, czy do mnie? Wybierz sama.
Czerń wypełniająca izbę rozrzedziła się nieco, gdy diabeł zniknął.
Sporo czasu minęło, nim Katarzyna zdecydowała się wstać i podejść do drzwi. Pchnęła je lekko, a drewno ustąpiło bez skrzypienia, jakby zawiasy zostały świeżo naoliwione.
Ojciec spał głęboko; kiedy dziewczyna ostrożnie zstąpiła na dół, nic się nie wydarzyło.
Wyszła przed dom, jednak poza szumem rzeczki i sporadycznymi szczeknięciami psa gdzieś we wsi, wkoło panowała cisza. Katarzyna trwała chwilę w bezruchu, nim – uniósłszy spódnice – pobiegła na rozstaj dróg.
Powoli wstawał świt. W szarzejącym powietrzu dziewczyna ujrzała wyłaniającą się spomiędzy drzew sylwetkę diabła: z laseczką, we fraku, w przekrzywionym kaszkiecie. Jedną stopę miał obutą w gustowny trzewik, zamiast drugiej – kopyto. Spod fraka wystawał zakończony chwostem ogon.
– Miła panno. – Przybysz skłonił się układnie, kaszkietem zamiatając ziemię pod nogami Katarzyny. – A zatem zdecydowałaś się jednak najpierw spotkać ze mną, nie z lubym Zbigniewem. Czy przemyślałaś wszystko należycie? Czy głos twój nie zadrży podczas wymawiania życzenia?
Dziewczyna wpatrywała się w niego bez mrugnięcia. Jej myśli pędziły jak szalone.
– Nie zadrży – odparła powoli. – Podjęłam decyzję. Jestem gotowa oddać ci duszę. Za Zbyszka.
Diabeł z kolei zamrugał, jakby zdziwiony. Zakręcił laseczką młynka, oparł się na niej i westchnął.
– To znaczy za co właściwie?
– Za to, by być ze Zbyszkiem – powtórzyła Katarzyna nieco nerwowo. – Za wieczną miłość. Za ślub. Za dzieci. Za…
Diabeł przewrócił oczami, jednak, widząc determinację młynarzówny, zastanowił się. Spojrzał na nią inaczej, tak jak tylko istoty nie z tego świata potrafią, głęboko, do samego dna duszy. To, co ujrzał, zafrasowało go. Miał przed sobą dziewczynę hardą, lecz dobrą, współczującą, nieskażoną jeszcze niczym poza nietrafionym, palącym uczuciem.
Diabeł był solidnym rzemieślnikiem. Jednym z wielu piekielnych żołnierzy, mających na celu zgromadzenie jak największej liczby dusz. Niemniej gra, w której brał udział, była wbrew pozorom grą uczciwą.
– Nie chcesz tego – orzekł wreszcie, pociągając nosem. – Wierz mi, miła panno, nie chcesz. Twój najdroższy Zbigniew nie jest wart nawet machnięcia ręką, a co dopiero czyjejkolwiek duszy. To obłudnik, kłamca i krętacz, a przede wszystkim bałamutnik. Nie zasłużył na twoją miłość.
Katarzyna zmarszczyła brwi, skonsternowana.
– Nie rozumiem – powiedziała. – Przecież przyszedłeś tu po to, by sprowadzić mnie na złą drogę, wprost do Piekła, prawda? Czemu więc utrudniasz?
– Bo obecnie twoja dusza nie posiada wielkiej wartości – przyznał bez ogródek diabeł, zdejmując kaszkiet i drapiąc się po głowie. – Nigdy nie uczyniłaś niczego faktycznie złego, a twój akt poświęcenia raczej zasługuje na pochwałę niż potępienie. A doprawdy nie warto za tę miernotę oddawać duszy.
– Jak śmiesz…! – uniosła się gniewem Katarzyna, co tylko bardziej diabła ujęło za serce. Może i czarne, ale jednak jakieś serce posiadał.
– Chodź – odrzekł z westchnieniem. – Tak będzie najprościej. Pokażę ci.
~*~
Wciąż było na tyle wcześnie, że nie natknęli się po drodze na nikogo. Okoliczne wsie jeszcze spały, a zwierzęta gospodarskie dopiero budziły się ze snu w mdłym świetle poranka, kiedy dotarli do pewnej stojącej na uboczu szopy, w której pasterze owiec zatrzymywali się na popas.
Stanęli tuż za progiem. Diabeł przycisnął palec do ust, nakazując ciszę. Wewnątrz coś się działo. Katarzyna bezbłędnie rozpoznawała charakterystyczne odgłosy, westchnienia i jęknięcia. Tkwiła nieruchomo, w duchu modląc się – tak, nawet w obecności diabła – by to, o czym myślała, nie okazało się prawdą.
W jej odczuciu trwało to w nieskończoność, ale w końcu dźwięki ucichły i zapadła po nich jeszcze gorsza cisza.
– Oczywiście – powiedział wreszcie ktoś, jakby w odpowiedzi na pytanie, którego Katarzyna nie dosłyszała. – Nie ma drugiej tak gładkiej i tak krasnolicej jak ty. Jakiż to żal, że nie zapoznaliśmy się wcześniej, mimo że mieszkam ledwo wioskę obok, a zarazem jakież to szczęście, że nasze drogi jednak się zeszły! Ale nie mogło być inaczej, bo nasza przyszłość została już dawno zapisana.
Katarzyna zamknęła oczy, czując na twarzy rumieniec – tym razem gniewu, a nie podniecenia.
– Tylko tobie mógłbym zawierzyć swoje życie – mówił dalej mężczyzna. – Tylko z tobą mógłbym witać każdy dzień z nadzieją. Tylko tobie mógłbym ślubować.
Palce Katarzyny zadrżały i zacisnęły się w pięści tak mocno, że paznokcie rozcięły miękką tkankę i w półksiężycach drobnych ranek zebrała się krew.
– Będę dla ciebie dobry – mówił Zbyszek, bo Katarzyna nie miała żadnych wątpliwości, że to naprawdę on. – Będę jedynym, tak jak ty jesteś jedyna dla mnie. Będę cały twój.
~*~
– Niestety – rzekł diabeł, poprawiając kaszkiet na głowie, kiedy wreszcie dogonił Katarzynę, która rzuciła się do szaleńczego biegu, byle dalej od tamtej szopy, byle dalej od wszystkiego.
Nie uciekła od razu, nie. Wietrząc nikczemną sztuczkę czarta, dziewczyna odczekała w bezpiecznej odległości, aż chłopak opuści barak i będzie mogła ujrzeć go w całej okazałości. Widok ukochanego wychodzącego z budynku ostatecznie złamał jej serce.
– To była Marianna z Siennej – kontynuował czort. – A wcześniej tyle innych przed tobą: Marzena sołtysówna, Jadwinia z Suchej Góry, Marysia z Cisnej. I tak dalej. Słyszałaś przecież plotki, miła panno. A raczej relacje, nie plotki. Tylko nie mów, że gdzieś w głębi duszy tego nie przeczuwałaś…
Katarzyna nie potrafiła odpowiedzieć, niepewna, czy rzeczywiście tego nie przewidywała i to poczucie zdrady jest tak obezwładniające, czy właśnie może domyślała się, i tak straszną teraz jest świadomość, że to, czego cały czas obawiała się w cichości ducha, jednak okazało się prawdą.
Zatrzymała się w środku lasu, gdy nie mogła już dłużej biec. Płuca paliły żywym ogniem, w boku kłuło, przed oczami zamajaczyła mgła. Katarzyna oparła się o drzewo i wybuchnęła gwałtownym łkaniem. Płakała nad własną głupotą, nad straconymi marzeniami, nad okrucieństwem świata i diabła, który pokazał jej rzeczywistość.
Nie było wątpliwości co do tych dźwięków, co do głosu, który tyle razy szeptał słodkie słówka do jej ucha, tyle razy kołysał ją do snu; co do smukłej, wysokiej sylwetki mężczyzny opuszczającego szopę…
– Czemu? – zapytała przez łzy. – Czemu mi to zrobiłeś? Czyż twoim zadaniem nie jest brać, co dają? Nie musiałam tego widzieć.
– Nie musiałaś, ale lepiej, żeś zobaczyła, miła panno. – Diabeł w zamyśleniu oglądał swoje zakrzywione paznokcie. – Nie sztuka wziąć nieświadomą duszę. Sztuka ją uświadomić i porwać potem. Tym, czego pragniesz, od samego początku nie było bogobojne życie u boku gnojka takiego jak twój, do niedawna luby, Zbigniew. Stać cię na więcej, dużo więcej. Poza tym nigdy nie byłabyś z nim szczęśliwa. Nawet gdybyście się pożenili, łajdak cudzołożyłby na lewo i prawo.
– Skoro tak dobrze mnie znasz, to czego właściwie pragnę? – odwarknęła Katarzyna, obiema dłońmi rozmazując sobie łzy po twarzy, za wszelką cenę próbując się opanować. – Jak nie spokojnego życia u boku ukochanego?
– Teraz? Miła panno, tym, czego teraz pragniesz najbardziej – popraw mnie, jeśli się mylę – jest odwet.
~*~
Diabeł nie mylił się.
Katarzyna wróciła bez słowa do domu, wspięła się po schodach do swej izdebki, umyła i przebrała. Potem jak gdyby nigdy nic ruszyła do obejścia, by wyprowadzić krowę, nakarmić kury i po swoje gąski, które zagnała pod las. Kiedy jakiś czas później Justyna weszła na górę, by przynieść jej śniadanie, zastała drzwi otwarte na oścież. Wszczęła raban, wołając Macieja.
Gdy wreszcie odnaleźli Katarzynę, ta siedziała nad rzeką i bezmyślnie wodziła patykiem po piaszczystym brzegu. Nie podniosła na nich wzroku, nie zareagowała na krzyki ojca.
Młynarz przestraszył się nie na żarty – nigdy nie widział córki w takim stanie, zawsze była żywa i pyskata.
– Córuś, czyś ty aby nie chora? – zaniepokoił się, przysiadając obok niej na ziemi. – Czy on ci coś zrobił? Uderzył cię? Zbrzuchacił? Powiedz tylko słowo, a zatłukę bydlaka!
– Nie, ojczulku – odparła spokojnie Katarzyna. – Nie jestem chora. Nic mi nie będzie. Ale możesz już zdjąć te okiennice, nie będą więcej potrzebne.
Maciej nie uwierzył córce na słowo. Nie zamknął jej jednak ponownie i obserwował pilnie przez jakiś czas, raz po raz zadając sobie przy okazji pytanie, jak w ogóle uwolniła się z więzienia. Nigdy nie uzyskał odpowiedzi.
Katarzyna od tej pory unikała wychodzenia z domu dalej niż na pastwisko i do lasu, a kiedy Zbyszek raz jeden jedyny pojawił się w okolicy młyna, z własnej woli uciekła do swojej izdebki, zaś Maciej przegnał hultaja na cztery wiatry, goniąc go z siekierą przez pół wsi.
Po kilku dniach uznał wreszcie, że wszystko wróciło do normy. Dziewczyna ożywiła się, poweselała i zachowywała prawie jak dawniej.
Prawie.
~*~
– Zatem jak to działa? – zapytała Katarzyna. Wpatrywała się w tkwiącą w kapliczce nieruchomą postać Najświętszej Panienki, wyrzeźbioną przez starego Józwę. Niby tu była, ale jednak nie. Żadne modlitwy nie pomogły. A diabeł – owszem, stawił się na rozstaju, kiedy tylko o tym pomyślała.
– Oferuję pewny interes, miła panno – odparł diabeł, a koniuszek ogona drżał mu lekko z emocji. – Nie jedno życzenie, a całe życie ze mną na twych usługach. Młoda jesteś, masz czas. Wiele zdołasz zdziałać.
– A więc tak zostaje się czarownicą?
Diabeł lekceważąco machnął ręką.
– Czarownice to mądre kobiety, które znają się na ziołach i potrafią odebrać poród. To zupełnie co innego.
– I nie zabijesz mnie za miesiąc, byle szybciej dostać duszę?
– Broń, że tak powiem, Boże, tfu, tfu! Jak już wspominałem, teraz twoja dusza nie jest łakomym kąskiem dla Piekła. Dopiero może takim się stać, tym większym, im dłużej będziesz korzystała z moich usług.
– Ale spółkować to my nie będziemy – zaznaczyła Katarzyna, obrzucając diabła podejrzliwym spojrzeniem. Ten przewrócił oczami, zniecierpliwiony.
– Nie ma obowiązku. Ani woli z mojej strony również, miła panno, bez obaw.
– Rozumiem. – Katarzyna odwróciła się plecami do kapliczki, wygładziła fartuszek i podjęła decyzję. – Co zatem powinnam zrobić, by zawiązać pakt?
~*~
– Było ich aż czternaście? – Katarzyna siedziała pod lasem i raz po raz machała brzozową witką, której używała do zaganiania gęsi. – I teraz ścierwo zabrał się za kolejną? Jak to w ogóle możliwe? Tyle kobit, a żadna nie rozpowie, żadna drugiej nie przestrzeże? Ludzie niby gadają, ale sądziłam, że ich dwie czy trzy było, a nie czternaście! Co on, własnego biesa ma?
Diabeł zaśmiał się pobłażliwie.
– Nie, jeno urok osobisty i gładkie słówka. A każdej mówi to samo. Czyż nie przyrzekał, że jesteś jedyna? Że nie ma drugiej takiej urodziwej? Że będzie ci ślubował? Łatwo uwierzyć, kiedy rozum przez serce stłamszony.
Katarzyna zmarszczyła brwi.
– I za każdą z tych obietnic słono zapłaci. Za każdą osobno.
– Rzeknij tylko słówko, miła panno. Czy życzysz sobie, aby sczezł? Raz a dobrze?
– O, nie. – Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i strasznie. – Niech sobie trochę chłopina pożyje. Ale nie będzie to życie, jakiego ktokolwiek by pragnął.
– A czy chcesz mu powiedzieć w twarz, co o nim sądzisz? Bo czegoś ostatnio swego lubego Zbigniewa, miła panno, unikasz.
Katarzyna wstała.
– I niech tak zostanie. Nie mam mu nic do powiedzenia. Ale będę patrzeć. I się napawać.
~*~
Zbyszek nie rozumiał, co się stało. Że młynarz ponownie córkę w izbie zamknął na cztery spusty, to jasne, cała wieś o tym mówiła. Ale potem Kaśka zaczęła po wolności chodzić, a ilekroć Zbyszek próbował do niej podejść i zagadać, odwracała się plecami i oddalała niespieszenie, zaś jemu jakby nogi coś plątało, bo nijak nie był w stanie jej dogonić.
Przetrzymał tak tydzień, ale że chcicę, jak zawsze, miał wielką, postanowił sobie głupią dziewkę darować. Może i gładka była, krągła tam, gdzie należy, ale przecież nie ona jedna za nim ślepiła i nie ją jedną mógł w potrzebie wyobracać.
Zaczął się więc widywać z Elżbietą z Siennej, bo osada była położona bliziutko, a dziewczyna chętna i powolna jego zachciankom. Używał sobie z nią przez kilka dni, gdy wtem nieszczęście go dotknęło okrutne – szedł sobie przez wieś, pogwizdując skoczną melodię, aż przy studni zobaczył Katarzynę. Speszył się mimowolnie, zafałszował, a kiedy młynarzówna spojrzała wprost na niego, uczuł w lewym kolanie nagły ból. Wrzasnął i potknął się, wykładając jak długi, akurat w krowi placek.
Dziewczyna na ten widok wybuchnęła śmiechem; kilkoro wieśniaków zbliżyło się, słysząc rejwach. Zbyszek, czerwony ze złości, leżał w kurzu i gnoju, a gapie zaczęli sobie podkpiwać, że łamaga, więc chłopak czym prędzej zerwał się z ziemi i uciekł, byle dalej. W kolanie wciąż czuł dziwną bolesność; powłóczył nogą, jakby mimo młodego wieku nagły gościec go dopadł.
Katarzynie szybko przeszła ochota na śmiech, ale głęboka satysfakcja została. Patrzyła za oddalającym się niezdarnie młodzieńcem, dobrze wiedząc dwie rzeczy: że kulawy pozostanie do końca życia oraz że nie będzie to bynajmniej ani ostatnia, ani największa bieda, jaka mu przypadnie w udziale.
~*~
Długo jeszcze ludzie po okolicznych wsiach opowiadali, jak to się czasem dziwnie losy plotą. Zbyszek szczególnie zapadł gawiedzi w pamięć, bo drugiego tak urodziwego i gładkiego w mowie kawalera ze świecą by szukać. Wszystkie dziewuchy do niego wzdychały, bałamucił jedną po drugiej, do czasu gdy nagle kara jakaś go chyba dosięgła. Ale nawet gdy znienacka okulawiał, panny od niego dalej nie stroniły. Miał gadane tak, że i niejedna zamężna się za nim oglądała – a kto wie, czy tylko oglądała.
Potem nagle wieść się rozniosła, że miecz młodzieńca, którym tak dzielnie dotąd wojował, stępił się i przestał do walki nadawać. Poruta wielka na niego spadła, a ludzie, jak to ludzie, wytykali palcami i podśmiewali się, bo nie ma to jak nieszczęście bliźniego.
Jakby tego było mało, zaraz potem kawaler tak pochopnie się z paleniskiem obchodził, że pół twarzy mu poparzyło. Mimo wysiłków miejscowej znachorki, której udało się ocalić przynajmniej Zbyszkowe oko, blizny były tak głębokie, że nikt nigdy więcej nie mógł na niego bez skrzywienia spojrzeć, a wszystkie ciężarne kobiety co prędzej odwracały się na jego widok, by im na dziecko brzydota nie przeszła.
Nie minął rok, gdy młodzieniec z rozchwytywanego zalotnika zamienił się w wyrzutka. Jedni go żałowali, a inni prawili, że to kara boska za liczne gałgaństwa, których się kawaler dopuścił.
A prawdę znali tylko młynarzówna, z zadowoleniem obserwująca jak Zbyszek zmienia się z wolna we wrak człowieka, oraz diabeł, który z zadowoleniem obserwował Katarzynę.
Nie raz i nie dwa wiejskie baby usiłowały pociągnąć dziewczynę za język, co też sądzi o krzywdach swego dawnego galopanta, ale ta, zapytana, zawsze milczała, uśmiechając się przy tym łagodnie. Pewnymi rzeczami nie zamierzała się z nikim dzielić, były zbyt cenne.
~*~
– I co teraz chcesz czynić? – zapytał diabeł jakiś czas potem, kiedy po Zbyszku wszelki ślad zaginął bo, nie mogąc znieść tego, co mu przypadło w udziale, młodzian pewnego dnia poszedł nad rzekę i nikt go więcej nie zobaczył.
Katarzyna wytarła ręce w fartuch i uniosła skopek ze świeżo udojonym mlekiem.
Pomału i jej mieszkańcy wsi zaczęli unikać, bo spoważniała, wydawała się jakby wyższa, a spojrzenie w jej wielkie, jasne oczy przypominało spojrzenie w głąb studni bez dna. Justyna wymówiła Maciejowi gospodarzenie, nie mogąc znieść tej nowej Katarzyny, więc mieszkali teraz sami. On, pełen niepokoju, ale ślepo kochający córkę, ona odmieniona, ale nawet przez moment nie żałująca swej odmiany.
– Cały czas raduję się pięknymi wspomnieniami. Szumem plotek o niemocy mego lubego Zbigniewa, wizją tej szkaradnej, pokrytej bliznami twarzy… Czyż muszę robić coś więcej?
– Nie musisz, miła panno. Ale możesz. A czy nie żal nie skorzystać, skoro otwierają się przed tobą możliwości?
Katarzyna wzruszyła ramionami. Obmyła w korycie ręce, wniosła mleko do domu, zabrała się za zagniatanie ciasta na kluski.
– Dobrze mi z tym, co mam. Zaspokoiłam swoje pragnienie zemsty. Poza tym nie chcę czynić krzywdy komuś, kto na to nie zasłużył.
– Och, na pewno znajdziemy kogoś, kto zasłużył – uśmiechnął się przymilnie diabeł. – Myślisz, że jeden taki Zbyszek po świecie chodzi? Że nie ma innych, co krzywo przysięgają, oszukują, a potem się śmieją? Ot, choćby w sąsiedniej Bzowej Woli, niejaki Przemek wprawił w stan rzekomo błogosławiony Marysię kowalównę, a teraz przyznać się nie chce. Mówi, że sobie ubzdurała i nigdy nawet na nią nie spojrzał, za to w najlepsze zabawia się z jej sąsiadeczką, Agnieszką. Jest też wielu innych podobnych na świecie, nie trzeba szukać daleko… Nie mówię, że dręczenie złych twoją własną duszę wybieli, ale przynajmniej samopoczucie ci może poprawi.
Katarzyna, w miarę jak diabeł mówił, coraz wolniej poruszała rękami, coraz mniej ciekawiło ją ciasto, a coraz bardziej Przemek, o którym nigdy wcześniej nie słyszała. Uznała, że rzeczywiście przydałoby się coś na poprawę samopoczucia, bo od tyrady biesa znacznie jej się pogorszyło.
– Zmajstrował dziewczynie bachora, powiadasz – rzekła w zamyśleniu, wyglądając przez okno.
– I zmienił obiekt zainteresowania, kiedy tylko się o tym dowiedział – dodał diabeł. – A Marysia kowalówna też przecież pierwsza nie była. Chyba, że wolisz usłyszeć co nieco o Robercie, który podobnie poczyna sobie dwie wsie dalej, w Sobakówku. No i jest jeszcze Piotr. O Piotrze może słyszałaś, bo ta historia to się echem po całej dolinie odbiła…
Katarzyna uniosła rękę, więc diabeł posłusznie umilkł. I czekał, z niecierpliwością przebierając szponiastymi palcami.
– Zacznijmy tedy od Przemka.