Królowa Inês zasiadła na tronie, a poddani patrzyli na nią z przerażeniem. Nikt nie ważył się ruszyć. Gdy Pedro wziął dłoń królowej i nałożył na palec pierścień z rubinami, ktoś w tłumie krzyknął i zemdlał.
Na mieszkańców Lizbony padł strach.
4. Pokora Inês
12 czerwca 1952r.
Siedmioletnia Inês ociężale wstała z łóżka i podreptała do okna na szpitalnym korytarzu. Zbyt słaba, by stać samodzielnie przez dłuższą chwilę, oparła szczupłe, blade ręce na parapecie. Wyjrzała przez szybę. Lizbona była dzisiaj wyjątkowa, strojna w najżywsze kolory, pyszna girlandami kwiatów. Co jakiś czas ulicę przecinał samochód wiozący dekoracje w stronę Alfamy, najstarszej dzielnicy miasta. To tam jutro, w noc świętych, Lizbończycy wyjdą na ulice, spragnieni tańca i sardynek. Och, jak chciałaby tam być z tatusiem i mamusią! Nie widziała ich już od tygodnia i bardzo za nimi tęskniła.
Miała w pamięci wspomnienie jednego czy dwóch razów, gdy przyjeżdżali tu całą rodziną i tańczyli do rana, choć nie mogło ono dotyczyć ostatniego roku, który w całości spędziła jako więzień szpitala. Zastanawiała się, czy w tym roku też się pojawią. Oby nie. Myśl o tym, że oni bawiliby się, a ona siedziałaby zamknięta w tym okropnym miejscu, była straszna.
Dziewczynka spoglądała z utęsknieniem w stronę słońca. Zapadał zmierzch i złota piłeczka na niebie oblewała się rumieńcem, jakby chciała ze wstydu zerwać się ze sznurka i utonąć między starymi, niskimi domkami o czerwonych dachach. Grube mury szpitala chroniły przed upałem w ciągu dnia, ale wieczorem, gdy otwierano okna, nadal dało się czuć ciepło na skórze.
– A co ty tutaj robisz?! – Pielęgniarka, niziutka dziewczyna o ciemnej skórze, dojrzała ją wychodząc z pomieszczenia z środkami czystości. – Marsz do łóżka! W twoim stanie takie wycieczki!
Złapała ją za rękę i poprowadziła w stronę oddziału dziecięcego. W drodze musiała jednak zatrzymać się przy dyżurce, a dziewczynka wykorzystała tę chwilę, by zniknąć w najbliższej sali.
Nie, nie mogła wrócić do łóżka! Widziała tam dziś kilka żółtych motyli.
Poza tym musiała odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Cały dzień się do tego zbierała.
Pokój, do którego weszła, tonął w półmroku. Przymykała powieki i otwierała szeroko, czekając, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. Wreszcie zaczęła dostrzegać pierwsze kształty. W podłużnej sali, która ciągnęła się w nieskończoność i zakręcała jak ślimaczy dom, leżeli pacjenci; wychudzeni, zmęczeni, pogrążeni w niewidzeniu. Nie dla nich były tańce i sardynki.
Inês zrobiło się ich żal.
Podeszła do pierwszego, wysokiego jak wieża łóżka, stojącego na pajęczych nogach. Dotarcie na jego szczyt stanowiło niebagatelny wysiłek i wymagało krótkiej przerwy w połowie drogi. Mieszkaniec górnego materaca z pewnością słyszał ciche posapywanie, które czasem zmieniało się w rzężenie. Dziewczynka wspięła się na krzesło, a potem na stolik, a potem zrobiła dwa kroki po ścianie (ze względu na ślimaczą budowę było to wyjątkowo proste), aż wreszcie usiadła na materacu sztywnym i pożółkłym ze starości. Wpatrywała się w człowieka leżącego pod cienkim, wypłowiałym kocem, zbyt małym, by zakryć jego długie ciało. Mężczyzna nie wyglądał staro, to mogła powiedzieć Inês nawet pomimo swoich siedmiu lat. Na pewno był młodszy od tatusia, bo wcale jeszcze nie urosła mu broda. Dziewczynka nie miała pewności, czy chory śpi, czy wpatruje się w nią spod półprzymkniętych powiek.
– Boa tarde – przywitała się.
Mężczyzna uśmiechnął się i Inês pomyślała, że może zostaną przyjaciółmi.
– Tarde – wyszeptał. – Zgubiłaś się?
– Już nie. Właśnie tu chciałam przyjść – wyjaśniła dziewczynka. – Na łóżko o pajęczych nogach. Jak masz na imię?
– Tó.
– Siostra Marta mówiła, że potrafisz opowiadać niezłe bajki, Tó – bąknęła.
Mężczyzna zaczął kaszleć. Po chwili Inês nabrała podejrzenia, że nie był to kaszel, a śmiech.
– To zależy, księżniczko, o czym chciałabyś usłyszeć – powiedział, przybierając z powrotem poważną minę. – Nie zawsze mam właściwą historię pod ręką. Ale ty wyglądasz, jakbyś chciała usłyszeć o… statkach.
– Nie – żachnęła się.
– O piratach?
– Wcale!
– O Afryce!
– To chyba nie masz dziś żadnej ciekawej historii dla mnie – powiedziała z żalem dziewczynka i wystawiła zagipsowaną nogę za łóżko.
– Jak masz na imię?
– Inês.
– Całkiem przypadkowo znam fantastyczną historię o Inês.
– O księżniczce?
Tó zawahał się przez chwilę. Dziewczynka o oczach jak noc wpatrywała się w niego badawczo. Nic się już nie liczyło, pomyślał. Widział, co działo się za oknami. Szli po niego. Szukali go. I każdego dnia byli coraz bliżej, aż przyjdzie chwila, gdy okrążą jego łóżko.
– Nie, nie o księżniczce.
Inês westchnęła z rozczarowaniem.
– O królowej – dodał. – Sam ją znałem i widziałem na własne oczy. Studiowałem w Coimbrze w czasie, kiedy tam mieszkała.
– Tatuś mówił, że Salazar jest jak król, tylko lepszy. Czy ta królowa Inês to jego żona?
– Meu Deus, nie. Inês żyła siedemset lat temu. Mieliśmy wtedy porządnych królów i królowe.
– Ach, rozumiem.
Dziewczynka ułożyła się wygodniej na łóżku.
– To możesz zaczynać.
3. Pokora Konstancji
Inês nie było dane urodzić się księżniczką i nigdy tego nie żałowała, a podczas ostatniego miesiąca, wyjątkowo jak na Kastylię upalnego czerwca, tylko się w tym utwierdziła.
Konstancja, jej przyjaciółka, którą spotkało to szczęście, przeżywała ostatnimi czasy katusze. Od miesięcy przygotowywała się do pełnienia roli królowej Portugalii. Ostatnie dwa tygodnie spędziły, podróżując z całym orszakiem z domu, z Kastylii, do Lizbony, gdzie miał odbyć się ślub. Inês należała do najbliższych przyszłej królowej dam dworu i nie było ostatnio popołudnia, kiedy nie musiała wspólnie z nimi uspokajać przerażonej Konstancji, utrzymującej, że coś ją ściska w piersi tak, że nie może oddychać. Medyk, wezwany do niej w Bradze, nic nie znalazł i ostatecznie Konstancja zebrała tylko połajanki od przybranego ojca, który odwoził ją na ślub. Matka, najbliższa osoba, jedyna, która rozumiała sytuację, musiała zostać w zamku.
– Ja bym się tak nie zachowywała jako przyszła królowa Portugalii – mruczała Inês do siebie, gdy kolejnego popołudnia znów została wezwana do namiotu panikującej Konstancji. Zatrzymali się na obrzeżach Coimbry na trochę dłużej niż powinni. Goniec powiedział im, że część lasów po drodze do Lizbony trawi ogień. Widzieli tego skutki także tu w obozie – od kilku dni słońce schowane było za gęstą warstwą żółtoszarego dymu, a w powietrzu unosił się popiół.
No i na dodatek mieli jeszcze zwijającą się ze strachu Konstancję.
Do Lizbony dotarli ostatecznie z kilkudniowym opóźnieniem. Ich orszak przeszedł przez całe miasto, konie siedmiokopytne przodem, by pokazać bogactwo Kastylii. Za nimi maszerowały słonie o nóżkach chudych i długich jak gałązki. Na grzbiecie każdego z nich stały wieże sięgające wyżej niż najwyższe budynki Lizbony, skrywające złoto i kamienie szlachetne.
Uczta weselna odbyła się tego samego dnia, późnym wieczorem. Po zachodzie słońca, gdy zrobiło się trochę chłodniej, rozpoczęła się ceremonia. Konstancja zemdlała trzykrotnie, jeszcze zanim dotarła do bazyliki. W środku, w półmroku i chłodzie, było z nią lepiej. Jej suknia pyszniła się kosztownościami i dziesiątkami drobnych zdobień, których przygotowanie zajęło dwórkom miesiące. Stanęła na wprost biskupa i dopiero wtedy mogła unieść welon i zobaczyć swojego męża.
Inês, idąca tuż obok, widziała, jak na twarzy przyjaciółki rozkwita uśmiech. I mimowolnie poczuła, że też się uśmiecha, po raz pierwszy od miesiąca naprawdę uspokojona. Wtedy jej wzrok padł na pana młodego i zamarła.
Biskup zaczął mówić, a jednocześnie wyciągnął błękitną jak krew nowożeńców wstążkę, która miała związać ich dłonie.
Inês nie dane było urodzić się księżniczką i po raz pierwszy w życiu pożałowała tego w dniu zaślubin przyjaciółki, gdy ujrzała Pedro, swojego przyszłego króla.
2. Pokora Pedro
– No to żadna z niej księżniczka, i królowa też nie – stwierdziła rzeczowo Inês, wciąż posapując cicho po wysiłku, jakim była wspinaczka na łóżko. – Coś kręcisz.
Położyła się obok Tó. Jej szczupłe ciało z łatwością zmieściło się obok niego na wąskim materacu.
– Bądź cierpliwa – skarcił ją. – Słuchaj dalej. Wyobraź sobie tę scenę – Konstancja o długich, czarnych włosach i w czarnej sukni ozdobionej czerwonymi kwiatami, mówili potem, że to najpiękniejsza suknia ślubna, jaką kiedykolwiek uszyto, a obok niej książę Pedro, przystojny i wysoki, z ciemnymi oczami. Stoją tak na wprost siebie, między nimi biskup, w najelegantszej bazylice Lizbony. Wiesz, ona już nie istnieje. Scena jak z obrazka, czyż nie? Ale Pedro ledwie dostrzegł Konstancję. Gdy jego wzrok padł na Inês, z miejsca się zakochał.
Tó zrobił pauzę, jakby czekał na jakąś reakcję dziewczynki, ale ta milczała.
– I ona w nim też? – spytała wreszcie.
– I ona w nim też – potwierdził. – A było jak w bajce, jakby ktoś rzucił na nich jakiś czar. Ale książę był rozsądnym człowiekiem i wiedział, że musi dotrzymać złożonej obietnicy, więc poślubił Konstancję, nie spuszczając wzroku z jej dwórki.
– Ech! – Inês burknęła z rozczarowaniem.
– A teraz przyszedł czas, byś poznała czarny charakter tej historii, ojca Pedro, króla Alfonsa.
1. Pokora Alfonsa
Alfons był dumny ze swojego kraju. Choć niewiele poza nim widział, uważał, że jest najpiękniejszym państwem na świecie, i całkiem możliwe, że miał rację. Nigdzie indziej woda nie była tak niebieska, a słońce tak żółte, nigdzie indziej plaże nie były złoto-czerwone, a wzgórza tak zielone, jak w tym zakątku, nad którym on, Alfons, panował. A szkolony od dziecka do należnej mu roli szybko pojął wagę obowiązków i, przyzwyczajony od lat do ludzi wypełniających wszystkie jego polecenia, powoli rósł na despotę. Wszystko miało być tak, jak sobie życzył. Był wszak królem, wiedział więc, co najlepsze dla jego kraju, czyż nie?
Zwykle dostawał to, czego chciał. A ponieważ był mądrym i rozważnym królem, więc Portugalczykom żyło się dobrze pod jego ręką.
Głęboka relacja, która zawiązała się między jego synem i jakąś dwórką, stała się problemem kilka lat po ślubie, gdy Konstancja nadal nie dała krajowi następcy tronu. Tymczasem Alfonsowi dostarczono wiadomość, że Inês wkrótce urodzi drugie dziecko. Bękarty nie przeszkadzały mu wcale, niech sobie ta dziewuszka żyje w spokoju, z dala od jego oczu, w klasztorze w Coimbrze.
Pragnął jednak królewskiego wnuka.
0.
Tó westchnął i urwał opowieść. Obite żebra bolały go od wysiłku.
– Będziesz musiała przyjść jutro po resztę historii, księżniczko Inês – wyszeptał. Dziewczynka przyjrzała mu się uważnie i mimo panującego półmroku dostrzegła pot na jego czole i spierzchnięte, blade wargi.
Mężczyzna spróbował zmienić pozycję, by ulżyć opuchniętym nogom.
– Co ci się stało, żeś taki połamany? – spytała podejrzliwie dziewczynka.
– Miałem utarczkę z królem.
– Z Pedro?
– Nie, Pedro był moim dobrym znajomym.
– Och, więc z Salazarem – domyśliła się dziewczynka. – Co za głuptas ze mnie. Oczywiście, że Pedro już nie żyje. Czy stoczyłeś z Salazarem pojedynek?
Cichy chichot wyrwał się z piersi Tó.
– O, tak. Walczyliśmy na szable. Niestety, on wygrał, lecz ja zdążyłem uciec. A teraz zdrowieję, by być gotowym na kolejne starcie. Zmykaj, księżniczko, i przyjdź do mnie jutro.
Po wyjściu dziewczynki zapadł w płytki, gorączkowy sen, przerywany każdym hałasem. Słonie na cieniutkich nóżkach i wielbłądy, i nawet białe konie obserwowały go przez szyby, skradały się wokół szpitala i podchodziły coraz bliżej
bliżej
bliżej.
O, tutaj.
Oferowały mu chwałę i sławę, i bogactwo, a on raz za razem odmawiał. Wreszcie ocknął się. Być może, by zabić czas, opowie sam sobie o… Konstancji. To zresztą smutna część historii, lepiej, żeby mała księżniczka jej nie usłyszała.
Poza tym pewnie i tak nie uwierzyłaby w te motyle.
1. Przekora Konstancji
Konstancja umierała.
Był to fakt niezbity. Kawałki jej duszy wyfruwały z ust z każdym oddechem, przepoczwarzając się w locie w żółte motyle. Mnóstwo żółtych motyli. W komnacie, w której dokonywała żywota, było od nich aż gęsto.
Niedaleko mamka zajmowała się nowo narodzonym książęcym synem, który gaworzył w jej ramionach. Ale Konstancji, która od porodu nie odzyskała przytomności, nie dane było zobaczyć dziecka.
Alfons wpadł do komnaty z hukiem, podrywając do lotu chmary motyli. Próbowały wydostać się z pokoju i trzepotały skrzydełkami w panice, gdy im się to nie udawało. Król ręką odganiał je od siebie. Podszedł do łoża synowej. Konstancja była blada jak płótno, na którym spoczywało jej ciało. Obok stał medyk, starszy mężczyzna przy tuszy, otrzepujący się co chwila od owadów. Medyk uważał motyle za obrzydliwość. Pierwszy raz mu się zdarzyło, by umierająca dusza rodziła ich aż tyle.
Mężczyźni wymienili spojrzenia.
Alfons, choć już nie najmłodszy, był silnym człowiekiem. Miał czarne włosy, na których spoczywała korona, gęstą, starannie przyciętą brodę i grube, krzaczaste brwi. Ze zmarszczonym czołem i pochmurną twarzą oparł się teraz o łoże Konstancji. Widząc, w jak parszywym nastroju jest jego król, medyk nie palił się specjalnie do rozmowy z nim.
– Nie możesz nic dla niej zrobić? – spytał niskim, pozornie spokojnym głosem Alfons.
– Nie, panie. Ja… próbowałem. Nie takie już panny widywałem, jak stawały na nogi. Ale ona nie chce walczyć.
Biedna to była księżniczka, przy której w godzinie śmierci zostało kilka dwórek i teść, która musiała znosić romans męża od dnia ślubu. Medykowi wydawało się, że ona tak na złość się zaparła, by zejść z tego świata, gdzie ani miłości, ani współczucia nie doznała.
Alfons podszedł do okna, gdzie dziewczyna kołysała jego wnuka. Zajrzał między czerwone i złote tkaniny, aż odnalazł chudą, pomarszczoną twarzyczkę. Dziecko było sine i tak niewielkie, że Alfonsowi wydawało się, że mógłby je zmieścić w dłoni. Odnalazł wzrok medyka.
– A dziecko? Przeżyje?
– Trudno powiedzieć, panie – zafrasował się medyk. – Urodziło się małe i kruche, ale czasem i takie niemowlęta wyrastają na krzepkich młodzieńców.
Alfons podrapał się po brodzie. Coś jeszcze nie dawało mu spokoju. Rozejrzał się po komnacie, obrzucił krótkim spojrzeniem twarze zebranych. Patrzyli na niego wyczekująco. Oho, oni już wiedzą.
I wtedy do niego dotarło.
– Czy ktoś może mi powiedzieć, caralhos, gdzie jest mój syn?
*
Inês spędziła tę noc w łazience na ostatnim piętrze. Wiedziała, że nikt jej tu nie znajdzie. Pielęgniarki nazywały to miejsce umieralnią. Mało kto tutaj miał wystarczająco siły, by wstać z łóżka. Przede wszystkim jednak, w pomieszczeniu nie znalazła żadnych motyli. Była więc bezpieczna.
Z małego schowka na korytarzu wyciągnęła świeże prześcieradło, weszła do wanny i owinęła się nim. Nie było to może najwygodniejsze miejsce do spania, ale Inês nie narzekała. Nie mogła przecież spać w łóżku.
Trudna to była noc. Kaszel szarpał wychudzone ciało i dziewczynka budziła się często. Choć ostatnio sypiała bardzo, bardzo długo, dłużej niż którekolwiek z dzieci na oddziale, zawsze budziła się zmęczona i mało przytomna. Gdy nad ranem usłyszała krzątające się pielęgniarki, wróciła na swoje piętro. O prześcieradle zapomniała.
Stanęła niepewnie przy swoim posłaniu. Motyle zniknęły. W głębi pomieszczenia salowa wydawała śniadania. Dziewczynka rozejrzała się po sąsiednich łóżkach. Jedno było puste, mimo że jeszcze wczoraj spał w nim chłopiec trochę od niej młodszy.
– Gdzie jest Diogo? – spytała przechodzącą obok dziewczynkę.
– Nie żyje. W nocy zaczęło nim rzucać. Siostra Joana mówi, że dostał atak.
Inês pokiwała głową. Dzisiaj jej się upiekło.
2. Przekora Alfonsa
Po śniadaniu Inês odważnie wspięła się na łóżko Tó. Chłopak już nie spał, czytał jakąś książkę. Na jej widok uśmiechnął się szeroko. Inês przemknęło przez myśl, że wygląda dziś jakby miał jakieś słoneczko w głowie, którego blask rozświetla mu twarz. Podejrzana sprawa.
– Bardzo jesteś dziś wesoły – powiedziała po przywitaniu.
– A ty wyglądasz coś ponuro – odwdzięczył się jej.
Na stoliku obok leżały rzodkiewki i kilka plastrów ogórka ze śniadania. Dziewczynka zabrała się za nie.
– Nie mogłam spać, bo myślałam o biednej Konstancji – wyjaśniła, rzeczowo chrupiąc rzodkiewkę. – Czy teraz opowiesz mi o ślubie Pedro i Inês?
– Ach, jaki ślub? Pamiętasz, że mamy w tej opowieści czarny charakter?
*
Minęło dziesięć lat od śmierci Konstancji, a na głowie Alfonsa pojawiło się wiele nowych, białych nitek. Martwił się.
Martwił się nawet, jedząc dziczyznę, którą wcześniej sam upolował. A polowanie należało do jego ulubionych rozrywek. Martwił się, leżąc w komnacie z nową dziewką i patrząc w gwiazdy, gdy nie mógł zasnąć. A przecież uwielbiał nowe dziewki.
– Chwila, chwila – wtrąciła się Inês. – Jakie nowe dziewki?
– Eee – zająknął się Tó. – Miałem na myśli, z nową żoną. Uwielbiał mieć nową… żonę.
I nawet jego nowa żona nie potrafiła mu pomóc.
Wyszedł na balkon, z którego miał widok na królewskie ogrody. Były dzikie i zaniedbane, gdyż ogrodnik króla Alfonsa niezbyt przykładał się do swojej roboty.
– O! A czy Salazar też ma ogrodnika?
– Słuchaj, naprawdę nie możesz ciągle mi przerywać.
Królewskie ogrody ciągnęły się aż po horyzont. Było tam pełno krzewów i wysokich sosen, a pomiędzy nimi polany pełne dzikich kwiatów. Na jednej z nich dostrzegł teraz swojego wnuka, jedynego wnuka z prawego łoża. Fernando, przyszły król Portugalii, chuderlawy i blady, wyglądał tak samo krucho jak wtedy, gdy Alfons zobaczył go po raz pierwszy. Stanowiło to wyraźny kontrast z trójką silnych, tryskających zdrowiem bękartów Pedro.
– Panie. – Alfons niemal podskoczył, gdy usłyszał głos za swoimi plecami. Odwrócił się gwałtownie. W drzwiach balkonowych stał Manuel Antunes, zaufany doradca, który służył jeszcze jego ojcu. Nie było chyba sytuacji, żeby Alfons nie konsultował z nim decyzji. Po latach wspólnie wydawanych wyroków Antunes mógł powiedzieć, że znał króla na wylot.
– Martwisz się, panie – powiedział wprost Antunes, bo wiedział, że król wybaczy mu tę bezpośredniość. – Czy chodzi o sprawę sojuszu z Kastylią?
– Poniekąd.
Antunes przystanął obok króla i razem przez chwilę obserwowali harce pałąkowatego, niezgrabnego chłopca. Fernando i jego pies biegali w kółko wokół stawu, a opiekunka przyglądała się wszystkiemu z oddali. Chłopiec rzucał patyk najdalej, jak potrafił, a zwierzę z radością przynosiło mu go z powrotem.
– Co roku przysyłają nam propozycje księżniczek, które mógłby poślubić Pedro.
– Problem w tym, mój drogi Antunesie, że mój syn odmawia ślubu z kimkolwiek poza tą swoją nałożnicą. A to jest absolutnie wykluczone.
*
– Nie rozumiem tak właściwie, dlaczego – wtrąciła się Inês, podrywając się na łóżku Tó tak gwałtownie, że zabolały ją wszystkie kości.
– Bo była nisko urodzona, to raz, a dwa, że król wybiera żonę, żeby zapewnić sobie sojusz z danym krajem. Tak jak Konstancja zapewniła sojusz z Kastylią.
– Aha.
*
Antunes milczał.
– I minęło dziesięć lat! Dziesięć lat namawiania Pedro, by pojął za żonę odpowiednią kandydatkę. Caralhos! Przecież to nic by nie zmieniło. Mógłby nadal odwiedzać tę pannę, tak jak to robił przez tyle lat. Naprawdę, nie rozumiem mojego syna zupełnie.
– Obawiam się, panie, że bardzo przywiązał się do panny Inês.
Fernando balansował na brzegu stawu. Pies to wskakiwał do wody, to wyskakiwał z niej i biegał wokół stawu. Powietrze przecinał śmiech chłopca.
Alfons pełen był złości. On, król Portugalii, był bezsilny wobec jednej tylko osoby, w dodatku własnego syna, który winien był mu posłuszeństwo w dwojaki sposób, i jako królowi, i jako ojcu.
– Czekałem dziesięć lat – syknął.
I gdy Fernando przewrócił się i wpadł do wody, a pies zaczął szczekać, nawołując ludzi do pomocy, w Alfonsie coś pękło.
– Chcę pozbyć się Inês. Dopilnuj tego, proszę. Znajdź porządnych skrytobójców. Niech ją zabiją, najszybciej jak się da.
– Panie! – powiedział z zaskoczeniem Antunes. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na zdeterminowaną twarz króla. Dodał więc usłużnie: – Panie.
Wycofał się.
Nawet stąd Alfons słyszał płacz chłopca, który miał zająć jego miejsce… jeśli tego dożyje.
*
– Och! Czy Alfons naprawdę ją zabił? – Inês złapała się za głowę.
– Tak.
– Nie, nie! Nie zgadzam się. Przywróć ją do życia!
Tó wzruszył ramionami.
– Ja ci tylko mówię, co się wydarzyło. To nie moja historia.
Inês wyburczała coś gniewnie.
– Wcale mi się ta historia nie podoba – podzieliła się opinią, patrząc na niego ponuro. – Miałeś mi opowiedzieć o królowej Inês.
Ktoś zastukał w metalowe ramy pałąkowatego łóżka, po czym zza jego skraju wynurzyła się dłoń trzymająca miskę jedzenia.
– I opowiem, obiecuję. Po obiedzie.
3. Przekora Pedro
Alfons umarł dwa lata później, nie doczekawszy się kolejnego ślubu Pedro. Książę uparł się jak nigdy, a choć brakło mu odwagi, by sprzeciwić się ojcu całkowicie, miał jej wystarczająco, by nie wejść w kolejny związek małżeński.
– Panie, sytuacja jest naprawdę trudna – mówił Antunes. – Wojna z Kastylią to kwestia czasu.
Och, naprawdę nie miał ochoty o tym myśleć.
– Ślub zapobiegłby temu – dodawał zwykle Antunes, a Pedro zbywał go machnięciem ręki.
– Ja mam już swoją królową – mamrotał Pedro pod nosem, zbyt cicho, by ktokolwiek go usłyszał.
Gdy jednak nie tylko Antunes zaczął nalegać na ślub, ale i wszyscy doradcy na dworze lizbońskim, coś w Pedro pękło.
– Niech będzie – powiedział wreszcie na kolejnym posiedzeniu. – Chcecie koronacji, będziecie ją mieli. Za kilka dni, potrzebuję czasu, by sprowadzić waszą nową królową.
– A zaślubiny?
– Już były. Ożeniłem się z nią w sekrecie jeszcze przed śmiercią mojego ojca – powiedział. Jak łatwo jest okłamywać ludzi, którzy nic go nie obchodzą.
– Kim jest wybranka, panie? – pytali.
– Zobaczycie – burknął Pedro.
Widział zaskoczone twarze doradców, ciekawe i zadowolone. Kilku mężczyzn, najwyżej postawionych, uśmiechało się, jakby było to ich zasługą.
*
– Ale tak naprawdę Pedro tylko się wydawało, że są uśmiechnięci – wyjaśnił Tó. – Prawda była taka, że jego doradcy byli przerażeni. No bo wiadomo, kogo on mógł koronować?
Dziewczynka oddychała ciężko, wtulona w pościel.
– Jego tata był mądrzejszym królem, prawda? – powiedziała.
– Prawda.
Już otwierał usta, by kontynuować opowieść, ale dziewczynka go ubiegła:
– O, poczekaj, Tó, muszę się coś ciebie zapytać, zanim zapomnę. Dziś jest noc świętego Antoniego.
– Wiem.
– Widziałam, jak wieźli kwiaty.
– Na pewno poczujemy zapach sardynek w szpitalu – mruknął.
– Ja nie chcę wąchać sardynek – powiedziała przekornie dziewczynka. – Ja chcę je jeść.
– Więc poproś rodziców, by ci je przywieźli.
– Oni nie są z Lizbony. Poza tym nie odwiedzają mnie już tak często. Na początku, gdy zachorowałam, przyjeżdżali co niedziela, ale teraz nie mogą. Mama mówi, że moje leczenie dużo kosztuje, a wiesz, ja mieszkam w szpitalu praktycznie od urodzenia.
– Na co tak właściwie chorujesz? – spytał Tó, niepewny, czy chce usłyszeć odpowiedź.
– A, pan doktor mówi, że mam chorą krew. Nic strasznego, niedługo będę całkiem zdrowa. Tak mówi mama. Tó! Proszę, ucieknij ze mną. To noc twojego imiennika! Nie możesz spędzić jej w szpitalu, no nie? Tak bardzo chciałabym stąd odejść. Nudzę się i, poczekaj, powiem ci sekret, tylko nikomu nie mów, po korytarzach grasuje śmierć. Czasem przychodzi na mój oddział, ale ja zawsze wiem wcześniej, kiedy się do nas wybiera, bo rozsiewa żółte motyle. Więc chowam się przed nią. Ale tak sobie myślę, że najlepiej to by było, gdybym odeszła stąd na zawsze. To co, chciałbyś ze mną iść na noc Antoniego?
Tó uśmiechnął się, choć jego oczy pozostały smutne.
– Księżniczko, mam zmiażdżone obie nogi i połamane żebra. Nie mogę iść nawet do łazienki, a co dopiero mówić o Alfamie.
– Jak to nie możesz? To jak chodzisz siku? – spytała czujnie Inês.
– Wolisz nie wiedzieć – zaśmiał się. Zmienił temat. – No dobra, to chcesz posłuchać o koronacji nowej królowej? Tylko wiesz, będzie strasznie. Nie wiem, czy nie jesteś za mała…
– Nie jestem! Powiedz!
*
Koronacja miała miejsce w tej samej bazylice, w której lata wcześniej Pedro pojął za żonę Konstancję. Tym razem w centrum, przed zgromadzonym ludem, stały dwa trony. Obydwa były szare, wyciosane w kamieniu i ozdobione kamieniami szlachetnymi, niektórymi z posagu Konstancji. Portugalia nie była krajem bogatym w klejnoty. Teraz Pedro rozsiadł się na tronie. Wyglądał dumnie, jak przystało na króla – wysoki, szeroki w barach, siedział pewnie, jakby urodził się do tej roli. Portugalczycy musieli być zadowoleni, że panuje nad nimi.
Miejsce obok niego było puste.
Do sprowadzenia królowej wynajął grupę śmiałków, którą sowicie musiał opłacić. Mało kto chciał naruszać spokój umarłych. Wnieśli ją wreszcie, trzymając delikatnie, by nic jej nie zrobić. Posadzili martwe ciało na tronie, a wtedy na Lizbończyków padł blady strach.
– Król oszalał – szeptano.
Inês oparto na poduszkach tak, że siedziała prawie prosto. Grupa dwórek zajęła się przygotowywaniem do koronacji. Gdy zasiadła na tronie, wyglądała pięknie w długiej, czerwonej sukni, z dłońmi w pierścieniach. Proste, ciemnobrązowe włosy zostały ufryzowane w zawiły kok. Ale skóra sczerniała i przy najmniejszym dotknięciu odchodziła płatami z policzków i rąk. Puste oczodoły zdawały się obserwować poddanych, a kość żuchwowa, trzymając się na ostatnich ścięgnach, była rozchylona, nadając twarzy Inês zaskoczony wyraz. O tak, Inês, choć nie sądziłaś, że ci się uda, doczekałaś tego, co ci się należało.
Pedro, zachwycony sztuczką, jaką oszukał swoich doradców, uśmiechał się teraz szeroko, spoglądając to na oblubienicę, to na poddanych. Chcieli królowej? A więc mają.
– Nie podoba mi się ta historia – powiedziała siedmioletnia Inês. – Wcale a wcale. Mówiłeś, że zostanie królową. Ale nie została nią naprawdę, nie można zostać królową po umarciu! – zdenerwowała się.
– Tak się dzieje, gdy czekasz z buntem zbyt długo. – Tó wzruszył ramionami. – Życie.
Pedro nałożył na palec oblubienicy pierścień z rubinem. Klejnot pięknie komponował się z suknią. Potem siedzieli prosto, gdy biskup nakładał im na głowy korony. Król udawał, że nie widzi zniesmaczonej miny wysłannika papieża.
Po skończonej ceremonii Pedro wstał.
– W moim życiu liczyły się tylko dwie kobiety – powiedział. – Pierwszą była Portugalia, drugą Inês. Powitajcie nową królową i okażcie radość, bo innej nie dostaniecie!
– Jakby ktoś z Kastylii chciał jeszcze takiego wariata – odezwał się cicho jeden z doradców, wywodzący się z kastylijskiej rodziny.
Wtedy obleczone wysuszoną skórą kości zatrzeszczały. Szkielet wyprostował się. Ciężkimi od pierścieni dłońmi złapał fałdy czerwonego materiału i powstał. Podszedł do Pedro, a każdemu krokowi towarzyszył cichy klekot.
Kobieta powiodła po sali pustymi oczodołami i choć wydawało się, że nie mogła nic widzieć, zebrani mieli wrażenie, że bacznie ich obserwuje. Zaczęto panikować. Kilka osób natychmiast opuściło bazylikę, jednak większość została, zbyt ciekawa tego, co działo się na podwyższeniu.
Pedro i Inês stanowili niezwykłą parę. On, silny jak niedźwiedź, pełen życia i energii, stał osłupiały i wpatrywał się w ukochaną. Drobne, sczerniałe truchło cudem trzymało się prosto. Królowi wydawało się, że szkielet uśmiecha się do niego, ale może to tylko odsłonięty rząd zębów wywierał takie wrażenie.
Padł na kolano i pochylił głowę.
– Moja pani – powiedział.
Poczuł na ramieniu drobne kostki. Jej dłoń ważyła tyle, co nic.
Antunes, od pewnego czasu piastujący funkcję doradcy wyłącznie teoretycznie (tak jak i wszyscy inni doradcy; Pedro nie współpracował z nimi zbyt chętnie), patrzył z niepokojem na zebranych. Gdy rozniesie się wieść, że król oszalał, tron znów stanie się przedmiotem walki. A Fernando wciąż był zbyt młody, by wziąć w niej udział.
– Oto siła miłości! – Antunes wyszedł kilka kroków do przodu i huknął tak, by słychać go było w każdym zakamarku bazyliki. – Nasz król i królowa kochali się tak mocno, że nawet śmierć nie mogła stanąć im na przeszkodzie. Bóg sprzyja naszemu królowi! Bóg sprzyja Portugalii!
Spojrzał na twarze ludzi stojących w pierwszym rzędzie. Nie wydawali się zbyt przekonani, ale strach powoli znikał z ich twarzy.
– Niech żyje król – zaintonował. – Niech żyje król!
Początkowo tylko kilkanaście osób za nim powtórzyło, ale nie poddawał się. Za piątym razem krzyczała już niemal cała bazylika. Nie było to idealne, gładkie wejście w nowy etap historii Portugalii, ale też czego się spodziewać, gdy na tronie zasiada rozpadające się truchło. Nic już nie miało być łatwe. Na razie będą musieli zadowolić się tym, co mają.
*
– Nie wierzę – powiedziała Inês. – Czy ona naprawdę rządziła Portugalią? Jako trup?
– Naprawdę. Ale niedługo. Po kilku tygodniach przestała się ruszać. Pochowano ją wtedy w monastyrze w Alcobasie, gdzie leży do dziś. Pedro dołączył do niej po kilku latach.
– A więc doczekała się jednak korony. – Inês westchnęła cicho. – Choć ona jedna z nich wszystkich się nie zbuntowała.
– Hm, jej ciało zbuntowało się przeciwko śmierci – zwrócił jej uwagę Tó. – Tak samo walczyła o swoje szczęście, jak Konstancja, Alfons i Pedro.
– Żadne z nich nie miało szczęścia – mruknęła z niesmakiem dziewczynka.
– Ale walczyli. Gdyby nie to, już dawno zostaliby zapomniani przez historię.
– Ale to, co robili, nie miało sensu!
– A czy poddanie się miało jakikolwiek sens? Pamiętaj, księżniczko, buntowanie się nie jest złe. Trzeba walczyć o to, czego się pragnie, nawet, gdy jest to tylko noc spędzona na tańcach. Bunt jest tym, co czyni nas ludźmi.
Tó spojrzał na skupioną twarzyczkę Inês. Pewnie nie zrozumiała zbyt wiele z tego, co próbował jej powiedzieć. Ale może… może ziarno zostało zasiane.
– Nawet jeśli wydaje ci się, że to nie ma sensu – dokończył – zawsze trzeba próbować.
Łóżko Tó było pierwsze przy wejściu. Przez otwarte drzwi dostrzegł jakich ruch na korytarzu. Słonie na pajęczych nóżkach wreszcie po niego przyszły.
– To już koniec historii. A teraz zmykaj i nie wracaj tu więcej! Idź męczyć innych pacjentów na innych oddziałach.
Inês oburzyła się, słysząc jego rozkazujący ton.
– A żebyś wiedział, że sobie pójdę – burknęła i zeszła po drabince.
W progu minęła kilku mężczyzn w wojskowych mundurach, jednak rozzłoszczona zachowaniem Tó, nie zwróciła na to uwagi.
4. Przekora Inês
Wracając na swój oddział, musiała minąć pokój pielęgniarek. Nagle zrobiło jej się słabo; oparła dłoń o ścianę i oddychała głęboko, próbując uspokoić kołaczące serce.
– Przyszli po niego wreszcie. – Inês mimowolnie zaczęła słuchać głosów dobiegających z pokoju. – Tego łobuza.
– Kogo?
– Antoniego Perreirę. Tego, co się tak stawiał.
Inês czuła się lepiej, ale wciąż nie ruszała się z miejsca.
– Ja słyszałam, że wszyscy jego znajomi odmówili mu pomocy. Tylko dlatego pozwolił się wziąć do szpitala.
– A jakie miał wyjście w takim stanie… Chyba słabo mu się rozmawiało z żołnierzami Salazara.
– Głupi chłopak.
Dziewczynka zmarszczyła brwi. Nikt nie będzie nazywać jej przyjaciela głupim!
– Mógł wszystko im wyśpiewać, przecież to i tak nie ma znaczenia. Oferowali mu pieniądze i dobre imię, i pracę w koszarach.
– Skąd wiesz?
– Mój bratanek pracuje przy przesłuchaniach. Wystarczyło, żeby powiedział im kilka imion, i miałby spokój do końca życia. To jest, tak długo, póki nie nawoływałby innych do buntu przeciwko Salazarowi.
– Głupiec – zdenerwowała się któraś z kobiet. – Gdyby nie Salazar, nie byłoby Portugalii. Buntować się! Oszalał.
Inês słuchała ich z zaciekawieniem, póki nie zmieniły tematu. Gdy zaczęły rozmawiać o korzonkach pani Joany, a oddech dziewczynki uspokoił się, ruszyła dalej. Powinna teraz iść do siebie, na oddział. Zaraz podadzą kolację. Przeczucie jednak kazało jej zajrzeć jeszcze raz do Tó.
Pomyślała, że powinna dać mu nauczkę. Może będzie z początku obrażona, milcząca, ale potem pozwoli opowiedzieć sobie jeszcze jedną bajkę? Może tym razem bajka będzie o nim i o jego pojedynku na szable z Salazarem.
Pobiegła z powrotem na jego oddział i weszła do długiej, zwijającej się jak ślimacza skorupa sali. Wspięła się po drabince na łóżko Tó.
Było puste.
Inês przyglądała się temu z zaskoczeniem. Przecież był tu jeszcze chwilę temu! A teraz zniknął nagle i on, i jego rzeczy. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Na skraju materaca siedział żółty motyl i poruszał delikatnie skrzydełkami.
– Nie – szepnęła. – Nie, nie, nie!
Zeszła z drabinki tak szybko, jak pozwalały jej na to chude rączki, i pobiegła do pielęgniarek.
– Tó zniknął! – Złapała za fartuch jedną z nich, nawet nie widziała, którą.
– Kto?
– Antonio – podała jego pełne imię. – Był tam jeszcze chwilę temu!
– Och, nie martw się. Pan Perreira został wypisany. Być może cię odwiedzi, jak będziesz grzeczna.
– To nieprawda, widziałam motyla! Naprawdę go widziałam!
Pielęgniarka straciła cierpliwość. Nie rozumiała wcale, o czym bełkotał ten zasmarkany, trupioblady maluch.
– Nie możesz się tak ekscytować, to szkodzi zdrowiu. Idź teraz do swojej sali. Zaraz będzie kolacja.
*
Cały wieczór Inês popłakiwała cicho, nie podnosząc się z łóżka. Dopiero nocą, gdy wszystkie dzieci już zasnęły, otworzyła oczy. Na jej łóżku siedział żółty motyl.
Uniosła się na łokciach i zauważyła dwa kolejne, krążące pod sufitem. Odrzuciła kołdrę, powoli wstała i podeszła do okna. Noc była ciepła i jasna, a od Alfamy dochodził ją zapach sardynek. Grała muzyka. Czarę goryczy przelał widok fajerwerków, wystrzelanych pod niebo co jakiś czas. Nie wiadomo, może i jej rodzice tam byli?
Co to mówił jej Tó?
Trzeba próbować.
Zmieniła koszulę nocną na spódniczkę i bluzkę. Wydostanie się ze szpitala zajęło jej trochę czasu – musiała unikać pielęgniarek, które zaraz posłałyby ją do łóżka.
Wreszcie stanęła w otwartych drzwiach szpitala. Była wolna. Mogła wziąć udział w nocy świętego Antoniego. Tó byłby z niej dumny.
Ruszyła w noc, nie dostrzegając podążającej za nią chmary żółtych motyli.