Nad gęstym lasem, pamiętającym czasy pierwszych Piastów, zgromadziły się czarne chmury. Z dalekiej Puszczy Kampinoskiej do jego mieszkańców doszły straszliwe wieści. W trakcie wieloletnich badań, zwanych programem “Natura 2000”, Władza odkryła istnienie magicznych stworzeń. Poprzedni gabinet postanowił chronić cenne okazy, ustanawiając wokół ich miejsc występowania specjalne strefy ochrony. Taki stan rzeczy nie utrzymał się jednak długo – nowy rząd postanowił zrobić użytek z kryptyd. Ogłoszenie światu istnienia tych stworzeń przyniosłoby bowiem państwu olbrzymie pieniądze, tak potrzebne do przytkania dziury budżetowej.
Pod przykrywką okropnej ustawy o wycince drzew, rozpoczęła się wielka obława, a zagłada odwiecznej kniei była nieunikniona.
Z odpowiednim papierem pod pachą, granice lasu przekroczył potężny mężczyzna. Jego olbrzymia, ostra jak przysłowiowa brzytwa, siekiera połyskiwała w wiosennym słońcu. Mimo zagradzających mu co chwila drogę drzew, krzewów, czy pniaków, parł nieustannie do przodu. Nic nie było w stanie odwieść go od zleconego zadania – szef, niejaki Minister, bardzo śpieszył się z oczyszczeniem kraju z niechcianych badyli psujących tylko widok.
Jak przystało na stereotypowego drwala, mężczyzna nosił kędzierzawą brodę i długi kucyk, powiewający zgrabnie na ciepłym wietrze. Jedyną rzeczą, niepasującą do wyglądu przeciętnego rębacza, był jego świeżo wyprasowany garnitur, zlewający się z gęstym cieniem grasującym między drzewami. Jeszcze ciemniejsze zdawały się być szkła idealnie dopasowanych okularów.
Po chwili nieśpiesznej przechadzki, umilanej przez wesoły śpiew leśnych ptaków, mężczyzna zatrzymał się. Oparł narzędzie pracy o najbliższy pieniek i ujął się pod boki. Odetchnął kilka razy czystym powietrzem, poprzyglądał się rosnącym wokół leciwym dębom i sczerniałym grabom, po czym zabrał się do pracy. Wyjął zza pazuchy flaszeczkę, wypełnioną pod korek niebieskim płynem. Korek zdobił pozłacany profil orła w koronie, a szyjkę przeplatała biało-czerwona wstążka. Drwal uśmiechnął się na widok ulubionej mikstury, po czym energicznie ją odkorkował. Wychyliwszy całą zawartość poczuł, jak wstępują w niego nowe siły. Marynarka zaczęła opinać się na gwałtownie puchnących mięśniach, a napięte żyły wychodzić na twarz. Był gotów.
Lśniące ostrze raz po raz podnosiło się i opadało, kładąc za sobą kolejne drzewa. Panujący zwykle w puszczy spokój co chwila zakłócał przeciągły świst przecinającej powietrze siekiery i szum upadających drzew. Strzaskane gałęzie i drzazgi leciały na wszystkie strony, a świeże wióry ścieliły podszyt coraz to grubszą warstwą. Leśne stworzenia zaczęły uciekać, skupiając się jedynie na ratowaniu życia. Nawet driady, dotąd broniące swych zielonych przyjaciół, wiedziały, że nic nie jest w stanie powstrzymać morderczego szału drwala. Sowy, wiewiórki, rusałki – wszystkie starały się uratować przed śmigającym wokoło toporem.
W końcu amok zniszczenia dosięgnął i pradrzewa – domu Leszego, pana lasu. Zgarbiony stwór był pewien, że drwal zatrzyma się przed nim i zaprzestanie bezmyślnej wycinki. I tak też się stało. Rębacz na widok monstrualnego dębu, zatrzymał siekierę w połowie zamachu i oparł przy prawej nodze. Przez głowę przetoczyły mu się wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to ojciec opowiadał mu jak wraz z dziadkiem posadził podobny dąb przed domem. Gdy za młodu tam jeździł, często kładł się pod baldachimem zielonych liści i w przyjemnie chłodnym cieniu ucinał sobie drzemki. Lubił słuchać wesołego śpiewu ptaków wijących sobie gniazdka w rozłożystych gałęziach. Zdarzyło mu się też kilka razy obserwować, jak rodzina orłów mieszkająca w koronie powracała z łowów, zupełnie jak w znanej legendzie o lokacji Gniezna.
Były to dla niego niezwykle drogie wspomnienia. Po jego lewym policzku spłynęła samotna łza. Zadowolony Leszy widząc wahanie drwala, już chciał go pochwalić o opowiedzieć coś o poszanowaniu historii i wadze symboli narodowych, ale wtem jedno potężne cięcie siekiery powaliło monstrualne drzewo.
- Służba nie drużba! – wypalił, omijając bezceremonialnie zbierającego się z ziemi Leszego. Po obejściu powalonego pnia zajął się stojącą tuż obok chatką Baby Jagi…
Wkrótce w przedwiecznym pralesie nie ostało się ani jedno drzewo. Potężne dęby, wiotkie wierzby, wysokie topole i kłujące świerki, wszystkie leżały pokonane przez potęgę rozszalałego drwala i jego ostrego topora. Zadowolony ze swojego dzieła zniszczenia, mężczyzna przysiadł na pniu pozostałym z pradębu. Ściągnął przepocony garnitur i rzucił go niedbale za siebie. Rozłożył się wygodnie podziwiając błękitne niebo, dotąd przysłonięte przez korony drzew.
Po chwili relaksu, wstał i ujrzał za sobą setki chudych, odzianych w płaszcze, agentów rządowych. Wszyscy mieli obowiązkowe szare kapelusze z szerokimi rondami i ciemne okulary, a do piersi przypięte mieli wyświechtane, biało-czerwone kotyliony. Stali w milczeniu na dawnej zachodniej granicy lasu, a każdy trzymał za gardło jakieś magiczne stworzenie. Zaciskali blade, kościste ręce na wierzgających nimfach, wiłach, bagiennikach, biesach i innych stworach pochwyconych w obławie. Za nimi stały opancerzone furgonetki opatrzone tym samym logiem, co korek butelki z eliksirem, gotowe do załadunku. Potężny siekiernik uśmiechnął się od ucha do ucha.
- No to co, chłopaki, robota odwalona! Idziemy na browca? – zawołał do smutnych tajniaków.