A więc wojna.
Wołodyjowski siedział na tarasie i stukał leniwie palcami prawej dłoni o kruczoczarny blat hebanowego stolika, w lewej dłoni trzymał kubek parującej kawy – biała porcelana kontrastowała z ciemną cieczą. Właśnie kontemplował nieskończoność horyzontu i rozpuszczające się w nim ciepłe promienie wschodzącego słońca, gdy Rosenthal-Moldenhauer wrzucił mu nagle na pulpit wiadomość o wysokim priorytecie: biały wykrzyknik zamrugał po prawej, na zmarszczonym obliczu czerwonego oceanu. Wołodyjowski otworzył ją szybkim ruchem źrenicy. Nieco archaicznym zwyczajem, zawsze wyłączał nakładkę gdy nie był w pracy. Jeśli wiadomość przebiła się mimo to, musiała mieć zaiste wysoki priorytet.
Na Smoku-1 opanowano technologię przerzutów.
Wołodyjowski wytrzeszczył oczy, gdyby wcześniej nie odłożył kawy zapewne teraz by się nią zakrztusił. Wywołał pulpit i zadzwonił do Rosenthala.
-Co to kurwa ma być? Jak to? Media już wiedzą?
Wiadomość była rzeczywiście niepokojąca. Utracenie monopolu przerzutów przez Ziemię 00 mogło oznaczać absolutną katastrofę. Już widział Wołodyjowski w głowie ten efekt domina, kolejne światy uzyskujące dostęp do międzyrzeczywistościowych Autostrad, w głowie układały mu się najgorsze scenariusze, hekatomby nuklearne między szalonymi Światami, co będzie jak dorwie się do tego Hitler-4, co będzie jak technologię przerzutów dostaną szaleni anarchosyndykaliści z Rew-3, to zawsze tak wygląda, pęknięcie każdego monopolu to jak otwarcie puszki Pandory dla ex-monopolisty, a monopolu na technologię podróży między równoległymi wszechświatami, mój Boże…
-Czerwony Admirał zrobił wielką pompę medialną, na razie tylko u siebie, ale zapewniam pana że nie minie doba i wieść się rozejdzie. Oficjalne oświadczenie?
Wołodyjowski otrząsnął się. Skoczyła adrenalina. Sytuacja kryzysowa. Wziął ostatni łyk kawy, wstał zdecydowanym ruchem i zaparł ręce na biodrach.
-Niech piarowcy coś przygotują. Mają czas do jedenastej, wtedy chce mieć to u siebie na soczewce, O godzinie dwunastej jako prezydent Prometheus Corp. wydam oficjalne oświadczenie. Teraz chce natychmiastowe połączenie z… Czekaj, zostało już zaplanowane posiedzenie Dużej Loży?
-Właśnie trwa, sir.
-Psia mać! Mogłeś od razu!
Wołodyjowski kilkoma ruchami gałek ocznych zaordynował nakładce połączenie wideo w pełnym zaślepie.
Duża Loża, zebranie najpotężniejszych ludzi Wieloświata: prezydent elekt USA Woodrow Nickelson, premier Indii Bhavsar, prezes Rady Nadzorczej Suzume inc. Kotake Sadanobu, pierwszy sekretarz komunistycznej partii Chin Xu Xueqin, prezes konsorcjum GE Thomas Thompson, przewodnicząca nordyckiej fundacji OpenWorld Eliza Nelemans, nowo mianowany szef korporacji Blackwater Jean-Louis Haillet (Murzyn), studziesięcioletni prezydent Federacji Rosyjskiej, Władimir Władimirowicz Putin i on, Tadeusz Malik, „Wołodyjowski”, prezydent technologicznego imperium Promotheus Corp.. Avatar Wołodyjowskiego objawił się pozostałej ósemce w standardowym, służbowym outficie: brązowy garnitur, czarna koszula, długi i niemal prostokątny krawat w kolorze marynarki. Wymieniali nieufne spojrzenia. Który zdradził?!
-Witamy, panie Malik.
Siedzieli przy wielkim, owalnym stole. Wołodyjowski był człowiekiem potężnej budowy, mierzył nieco ponad dwa metry wzrostu, omiatał resztę władczym spojrzeniem.
-Kto? – zadając to pytanie utkwił swoje ciemnobrązowe oczy w śmiesznie niewielką twarz Xu Xueqina. Był oczywistym typem. Cały Smok-1, świat pod ciężkim butem Czerwonego Admirała, dziewiętnastowieczna Ziemia pod hegemonią wyprzedzających technologicznie resztę państw o dwa wieki Chin, to była przecież sprawka żółtków. Poprzednik Xu Xueqina w impulsie patriotycznych odczuć wysłał na ten zatrzymany w erze wiktoriańskiej słabo rozwinięty świat (punkt dywergencji – bracia Wright zginęli w pożarze jako dwunastoletnie dzieci) brygadę czerwonych do szpiku kości inżynierów, by ci korzystając z technologicznej przewagi ustanowili tam ChRL na sterydach. Cesarza ścięto, władzę przejął pewien chłopski demagog, ogłosił się Czerwonym Admirałem, inżynierów zatrudnił jako organ doradczy. Po dwudziestu kilku latach takie Chiny zdołały odwrócić dotychczasowe role, kolonizując i podporządkowując sobie dwie trzecie globu, w tym wszystkie europejskie mocarstwa. Takie wybiórcze wspomaganie jednego z państw danego świata było jawnym pogwałceniem trzeciej dyrektywy, ale tracący na znaczeniu Amerykanie przymykali na to oko, a to oni właśnie byli jedynym krajem zdolnym postawić Xu Xueqina i jego poprzednika do pionu.
-Sekretarz zaprzecza – odezwał się Thompson zrezygnowanym tonem.
-Nasi inżynierowie… Zostali ścięci.
Wołodyjowski zmrużył oczy z niedowierzaniem.
-W takim razie skąd technologia Przerzutu? Zacznijmy od tego, że jaką mamy w ogóle pewność iż faktycznie ją mają? Może to zagrywka propagandowa?
-Niestety… – Thompson zamiast skończyć wskazał ruchem głowy na obraz który wyświetlił się nad stołem. Obładowani sprzętem żołnierze odziani od stóp do głów w smolistoczarne pancerze szturmowali jakąś placówkę wydobywczą. Chwilę zajęło Wołodyjowskiemu zauważenie biało-błękitnego sztandaru Suzume inc. powiewającego nad szarym masywem budynku, drugą chwilę zajęło mu dostrzeżenie czerwonych gwiazd na ramionach agresorów. Ujęcie było prowadzone z lotu ptaka, bodajże z helikoptera lub drona.
-To ludzie Admirała, right?
-Tak – odezwał się niespodziewanie Haillet.
-Nasi prawnicy szykują pozew. Z całym szacunkiem, panie Xu Xueqin – zaczął Kotake Sadanobu – zostaniecie zniszczeni. Pogwałciliście trzecią dyrektywę, to nie może-
-Sprawa wymknęła się spod naszej kontroli – przerwał mu sekretarz.
-To wszystko wina haniebnej i interwencyjnej polityki tu obecnych, Umowa Eksploracyjna jest haniebnym paktem utwierdzającym złych ludzi w swoich nieuczciwie zdobytych pozycjach – zaczęła terkotać Nelemans.
-Który to świat? – przerwał Wołodyjowski zdecydowanym głosem, wstając i pochylając się nad stołem.
-Virgin, czwórka – odparł Haillet
-Czy Czerwony Admirał potrafi kalibrować Przerzutnię? Czy to – czy to był ślepy strzał? Ile wiedzą?
-Obawiamy się, że bardzo dużo. Przeprowadzili równolegle kilka inwazji na niektóre dziewicze światy. Z tego, co mi wiadomo – perorował Thompson – również na szóstkę.
Wołodyjowski zaklął pod nosem. Dziewicze światy, najczęściej o bardzo odległych PoD-ach, stanowiły jedno z głównych źródeł dochodów korporacji takich jak Prometheus. Nienaruszone człowieczą ręką, stanowiły istne skarbnice surowców naturalnych. Do tego, niektóre z odpowiednio odległym punktem dywergencji (np. – tworzenie się Układu Słonecznego) wykształcały nawet pierwiastki czy minerały niedostępne, a nawet niewyobrażalne na większości światów. Ziemia Virgin-06 z kolei była prywatną własnością Prometheus Corp..
-Skąd mieli koordynaty? – spojrzeli po sobie. Sekretarz wbił zmieszany wzrok w blat, Wołodyjowski przygważdżał go spojrzeniem – Chce pan byśmy uwierzyli w taki scenariusz: łamiecie trzecią dyrektywę, tworząc sztuczne supermocarstwo na jednym ze światów, udostępniacie im różne technologie, nagle w niewiadomy sposób uzyskują oni również technologię Przerzutów, potem używając Przerzutni atakują prywatne globy korporacji wchodzących w skład Dużej Loży, a wy nie macie z tym nic wspólnego?
-Mówiłem już, że nasi ludzi zostali zabici.
-Może dlatego właśnie, że nie byli dłużej Czerwonemu Admirałowi potrzebni, hę?!
-Nasi inżynierowie nie dysponowali informacjami na temat budowy Przerzutni – wszyscy zamarli na chwilę i wlepili skonfundowane spojrzenia w Sekretarza – w naszej Republice objęta jest ona najwyższym priorytetem tajności. Oprócz Konfucjusza jest może kilka osób które znają jej budowę od A do Z. Reszta specjalizuje się w konstrukcji i działaniu konkretnego jej elementu. Nie ma mowy o wycieku z naszej winy.
Konfucjusz był chińską superinteligencją – w dzisiejszych czasach każdy miał taką. Maszyny amerykańskie, japońskie, europejskie, prywatne – ścierały się bez przerwy w gospodarczych zapasach, obracając na giełdzie pieniędzmi tak, by jak najbardziej zaszkodzić oponentom. Intelektem przewyższające każdego człowieka, były podporami każdego Imperium dwudziestego pierwszego wieku.
-A może jednak? Cholera wie, jaki burdel tam macie u siebie – parsknął Wołodyjowski.
-Pan mnie chce obrazić – odparł Xueqin grobowym tonem.
-Mniejsza. Będziecie się tłumaczyć przed oenzetowskim trybunałem. Teraz – wybaczą państwo, muszę zadbać o swoje światy.
To rzekłszy, Wołodyjowski rozpłynął się w powietrzu.
W mediach trwała prawdziwa burza. Amerykańskie środowiska patriotyczne żądają wypowiedzenia wojny Chińskiej Republice Ludowej. Kilku republikańskich kongresmenów udzieliło poparcia inicjatywie. Błękitni znowu okupują Wall Street. Przewodniczący ONZ wyda dziś oficjalne oświadczenie. Krach na giełdzie. Eksperci snują możliwości dalszego rozwoju wydarzeń. Na Ziemi-02 zamieszanie, Prezydent Imperium Europejskiego zażądał udostępnienia technologii Przerzutów przez Ziemię-00 swojemu państwu, król Brytyjski nazwał Prezydenta „dyletantem” i zażądał udostępnienia technologii Przerzutów przez Ziemię-00 wszystkim państwom Ziemi-02 na równych zasadach. Wojna atomowa na Thatcher-03. Troglodyci z Ziemi-08 wykorzystując zamieszanie w placówkach GE przechwycili i zjedli żywcem dowódcę platformy wydobywczej. Przedstawiciele przynajmniej szesnastu globów żądają udostępnienia Przerzutni motywując swoje prośby zagrożeniem ze strony Smoka-1. Czerwony Admirał ogłosił się hegemonem Wieloświata.
A więc wojna, westchnął Wołodyjowski zapalając papierosa na tarasie swojej willi.
Dżungla oddycha. Dżungla oddycha leniwym szumem dwudziestometrowych paproci, basowym brzękiem wielkich jak pięść owadów, przenikliwym krzykiem ofiar nocnych drapieżników, dżungla oddycha – przykryta gęstą kołdrą tropikalnego ukropu. Księżyc patrzył z wysokości na granatowo-ciemnozieloną mozaikę tego krajobrazu. Bladą jak marmur twarz satelity przeciął kontur szybującej kreatury.
Alexander siedział w swojej ascetycznej kwaterze, nogi okute ciężkimi buciorami założył na stalowosrebrny stolik. Grube, ciężkie krople potu kapały na posadzkę. Krzyknął na program zarządzający pomieszczenia, a ten odpowiedział przyjemnym chłodem klimatyzacji.
Non_apo-01 był dziwnym światem o odległym punkcie dywergencji – dwieście dwadzieścia milionów lat temu kawałek kosmicznego śmiecia uderzył w Europę, księżyc Jowisza, naruszając tym samym mikroskopijnie orbitę gazowego olbrzyma. Efekt motyla był nieubłagany. Zmiana okazała się wystarczająca, by inna kosmiczna skała, 65 milionów lat przed narodzinami Chrystusa wpadła w grawitacyjne wnyki Jupitera tym samym zapobiegając końcowi dinozaurów. Bogactwo tutejszej fauny i flory było bardzo imponujące – jej piękno i różnorodność stanowiły jednak jednocześnie jej przekleństwo – wielkie jak wieżowce, zaprawione w ciągłej walce o przetrwanie superdrapieżniki skutecznie utrudniały jakiekolwiek wydobycie. Tym samym, Ziemia nie została ochrzczona kolejną wirdżinką (jak dziewicze planety określali roboczo pracownicy Blackwater) tylko Non_apo-01 właśnie.
-Panie generale.
Obejrzał się. W drzwiach stał porucznik Anderson.
-Tak?
-Prezes Blackwater inc. Jean-Louis Haillet we własnej osobie do pana, sir.
-Prezes? Czemu nie zostałem uprzedzony?
Anderson skwitował pytanie milczeniem. Alexander wiedział, że porucznik go nienawidzi. Sam należał do kasty młodych, ambitnych wilków, jego awans był gwałtowny i niespodziewany. U przełożonych wsławił się, gdy jego oddział przydzielony do ochrony placówki badawczej podołał czterokrotnie liczniejszemu przeciwnikowi na Khan-16. Efektem było otrzymanie zaszczytnego tytułu najmłodszego generała w historii korporacji, ale także dożywotnia zawiść ludzi takich jak Anderson – czterdziestoparolatków o spłowiałych włosach, starych wyg z wieloma wojnami za sobą i niewielu perspektywach przed sobą. Alexander wiedział to doskonale – takie rzeczy potrafił odczytać z oczu, z tej rezygnacji i gniewu ukrytych pod błękitem źrenic. Generał poprosił porucznika by ten zaprowadził go do gościa. Chwilę potem znajdował się już w sali konferencyjnej kompleksu.
Widząc Jean-Louisa zasalutował i wyprężył się jak strzała.
-Panie prezesie.
-Spocznij. Możesz usiąść.
Jean-Louis Haillet, wybrany na prezesa Blackwater inc. niecałe cztery tygodnie temu na tajnym posiedzeniu zarządu, był szerokim w barach krótko obciętym Murzynem, ciemnym jak rdzenny Afrykańczyk. Zdawałoby się, że po czterech-pięciu pokoleniach od imigracji pewne cechy muszą zaniknąć, u Afroamerykanów czy Afroeuropejczyków skóra z reguły płowieje, upodobniają się do swoich gospodarzy. Jean-Louis zaś, on wyglądał jak zuluski wojownik: te srebrnoszare kolczyki w uszach, te czerwone tatuaże oplatające ramiona… A miał przecież na sobie leżący idealnie modny garnitur.
-Jak zapewne słyszałeś, mamy teraz niezły galimatias. Czerwony Admirał przypuścił atak na dziewice Prometheus Corp., Suzume inc., hinduskie, nawet chińskie: choć to akurat bardziej skomplikowana sprawa, ciężko nam ocenić czy to nie jest jakaś fałszywa zagrywka, w każdym razie gdzie my w tym jesteśmy? My, my mamy podpisane stosowne umowy z korporacjami posiadającymi dostęp do technologii Przerzutu.
-Rozumiem. Mam odbić dziewice Wołodyjowskiego i Sadanobu.
-Nie.
Alexander zmrużył oczy, zbity z tropu. Wzrok utkwił w plecy przełożonego, który założywszy za nimi ręce wpatrywał się w tropikalny busz za oknem. Nagle Haillet odwrócił się.
-Sytuacja jest bardziej skomplikowana. Nie jesteśmy pewni, w jaki sposób, ale Czerwonemu Admirałowi udało się, mhm, zablokować niektóre Autostrady.
-To znaczy…?
-To znaczy, że z nie każdego świata da się przerzucić na jego światy.
-Takiej technologii nie ma!
-Najwyraźniej jest. Mamy jednak pewne przypuszczenia. Uważamy, że blokadę można obejść – przerzucając się okrężnymi Autostradami. To właśnie zrobisz. Czeka cię rajd po odległych Ziemiach, Admirał najprawdopodobniej nie spodziewa się Przerzutu z jałowych globów, na zdrowy rozsądek nie ma sensu blokować takich światów, zakładamy przecież że nawet ta technologia musi mieć jakieś ograniczenia… Żeby zachować element zaskoczenia musisz iść szerokim łukiem – prezes zaczął rysować w powietrzu, OS soczewki dopomógł i poprowadził tłuste, fioletowe linie za jego palcem – wygląda to tak: tu jest Ziemia 00, źródło większości Przerzutów, a tu Smok-1 – nad stołem pojawiły się dwa okręgi – bezpośrednia Autostrada między nimi jest zablokowana, podobnie jak Autostrady między Smokiem-1 a kilkoma innymi światami na których trzymamy Przerzutnie. Ty postarasz się ominąć blokadę.
-Rozumiem. A co potem?
-Potem… – Jean-Louis westchnął ciężko i zaparł ręce na biodrach – Potem zabijesz Czerwonego Admirała.
Czarne cielsko śmigłowca tnie gęstotę parnego powietrza nachylone do przodu jak szarżujący nosorożec, wirniki huczą zacięcie: łmaaach, łmach, szłmaach, świdrujący bas tańczącej stali jak tętent kopyt setki bizonów pędzących po dzikiej prerii. Oni – we wnętrzu powietrznego wieloryba.
Alexander siedział prostopadle do reszty przydzielonych mu ludzi. On – plecami do kierunku lotu, reszta – odwrócona pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Szum silnika napiera zewsząd, nie ma więc miejsca na rozmowy. Skrępowani ciężkimi pasami, nie ma więc miejsca nawet na wymianę zdań na migi. Jedynym kanałem komunikacji – przelotne spojrzenia, ale nawet w tym języku każdy teraz milczy. Alexander wlepił wzrok w czerwone światło diod na suficie. Lecimy na stracenie, pomyślał. Ja i moi apostołowie. Ostatnia wieczerza, szlag by to. Bierzcie mój lęk i jedzcie z niego wszyscy.
Czekał ich Przerzut na Świat roboczo nazywany Islandią (nie miał oficjalnych oznaczeń, nie było go w żadnych katalogach). Punkt dywergencji – tworzenie się Układu Słonecznego, protoplaneta Thea nigdy nie uderza w Ziemię w efekcie czego nie dochodzi do formacji naszego jedynego naturalnego satelity – Księżyca. Islandia więc, pozbawiona tej srebrzystoszarej tarczy była istnym pogorzeliskiem, bez ustanku bombardowanym przez kosmiczne odpadki smutnym światem o stalowoszarym obliczu pooranym czarnymi i czerwonymi bruzdami, morzach lawy wielkości Syberii, rzekach ciekłego bazaltu wielkości Amazonki, niebie zasnutym pyłem, kontynentami zmiażdżonymi od północy i południa przerośniętymi lodowcami. I o bardzo adekwatnej nazwie.
Technologia Przerzutów pozwalała na „przebijanie się” z jednego bąbla poinflacyjnego na drugi, miała jednak też swoje ograniczenia. Przerzut materii nie równał się transportowi materii – przemieszczając się z jednego wszechświata na drugi, zawsze wychodziło się w miejscu o takich samych koordynatach. Brygada Alexandra musiała więc przemieścić się na Non_apo-01 o kilkaset kilometrów – w innym wypadku przerzucając się na Islandię wylądowaliby w oceanie magmy.
Śmigłowiec nagle zaczął hamować, zadzierając dziób do góry. Zwolnili i zaczęli opadać – pilot sadzał maszynę na ziemi z wielką pieczołowitością. Dotarli na miejsce Przerzutu.
Gdy wieloryb dotknął brzuchem podłoża, brygada wyskoczyła chyżo tylnymi wrotami, zależało im na czasie. Alexander i szóstka jego ludzi jak rój pszczół, chmura szerszeni. Pełna koordynacja ruchów, działań, myśli. Idealne posłuszeństwo. I nawet te uniformy w kolorze brudnoszarego świtu, one też odczłowieczały: przywodząc na myśl chitynowe pancerze insektów. I te matowoczarne gogle jak oczy muchy, i ta pajęcza bezszelestność kroków, i ta karność mrówek-robotnic… Alexander poczuł pewien dyskomfort. Uświadomił sobie właśnie, że gdyby tylko rozkazał jednemu z nich przeprowadzić rytualne samobójstwo, ten nawet by się nie zawahał, nie zapytał o motywy tak szalonego rozkazu, wszystko było w kontrakcie. Ci ludzie – generał omiótł wzrokiem żołnierzy – są teraz przedłużeniem mojej woli, tak jak ręka czy noga. Pytanie brzmi – czy jeszcze l u d z i e?
Alexander wzdrygnął się do własnych myśli.
-Gotowi?
-Tak, sir – odparli chórem.
-Ho? Jak z Przerzutnią?
-To, co dostaliśmy to wersja kompakt, skalibrowana już w bazie. Wystarczy że ustawimy się w promieniu Przerzutu, to jest, mhm, około pięciu metrów, damy sygnał i już, sir.
Chang-Ho Jin był ich inżynierem, raczej szczupłym Koreańczykiem o głębokich, czarnych oczach; siwe kosmyki włosów wystawały spod hełmu, opadały chaotycznie na pomarszczone czoło. Ile on ma lat? Czterdzieści-kilka? Alexander gubił się w domysłach.
-W takim razie, na co czekamy? Wykonać.
Sama Przerzutnia wyglądała na rzecz zupełnie niepozorną – dwunastościan foremny, matowoszary, żadnych wypustek, żadnych grawerunków. Miała może z dwanaście centymetrów, ciężko było ocenić dokładny rozmiar gdy tak leżała na ziemi, w wysokiej trawie.
-Proszę podejść.
Ustawili się w ciasnym okręgu wokół urządzenia. Zasyczało. Od górnej ścianki Przerzutni oderwały się czarne drobiny, które jak rój mechanicznych pszczół zataczały luźne okręgi – wokół rąk, nóg, głów, swobodnie przepływały między żołnierzami. Alexander rozglądał się trochę zmieszany, nie miał nigdy wcześniej styczności z czymś takim.
-Co ona robi?
-Zapuszcza gruboziarniste nano mapujące, sir – odparł natychmiast Ho. Widząc, że taka odpowiedź nie zadowoliła dowódcy, kontynuował – To jest, jak już wspomniałem wcześniej, Przerzutnia kompaktowa, do użytku w warunkach polowych. Założenie konstruktorów było takie, że w boju mało kto ma czas na ustawianie platform i ekranów, więc wyposażyli ją w takie właśnie robocze, gruboziarniste nano, żeby Przerzutnia wiedziała co lub kogo ma przenosić. Dzięki temu na Islandii wylądujemy tylko my, a nie my i pół tony gleby i zielska, sir.
Alexander pokiwał głową ze zrozumieniem. Nagle syk ustał – czarny rój wrócił do matecznika. Dało się słyszeć miarowe pikanie.
-Ile?
-Trzydzieści sekund, sir.
Stoją tak, w idealnym okręgu, odwróceni do siebie plecami. Tłusty granat burzowych chmur nadciąga od horyzontu, dżungla huczy miarowym oddechem, błyskawice mrugają w oddali, drzewa, krzewy, węże, jaszczurki, cała ta feeria kolorów przed oczami, życie pulsuje wokół tysiącem różnych temp, tysiącem różnych barw, tysiącem różnych cieni. Pięć sekund.
Alexander zamyka oczy, jeszcze jeden wdech, jeszcze jeden głęboki wdech, jeszcze raz jeden zapełnić płuca ciężkim odorem Non_apo-01.
Biją pioruny, gdy siedmiu ludzi znika w kuli mroku.
Podmuch wiatru uderzył Alexandra w plecy, stracił równowagę, lodowe drobiny siepały o kombinezon, mróz ścinał tkanki i przenikał do kości
-Kurwa!
Śnieżna zawierucha wokoło. Rozpaczliwie próbował zahaczyć wzrokiem o jakiegokolwiek z towarzyszy – bezskutecznie. Same tylko majaki, echa obrazów i echa krzyków, szum wichury wciska się do uszu, mróz do oczu, do nosa, do ust. Alexander spróbował pobiec w kierunku niejasnej sylwetki – potknął się przy tym i upadł boleśnie na zimną skałę. Spróbował się podnieść. Podmuch znów uderzył w plecy, generał znów spotkał się z podłożem. Próbował asekurować upadek, zwichnął tylko nadgarstek. Krzyczał do bólu płuc, nie widząc nikogo. Spróbował znowu się podnieść. Znowu. Zahaczył o coś. Kalejdoskop obrazów przed oczami – spadał. Potem jeszcze nawałnica krwi w uszach, lepki pot na czole i – łłłuppp – huk uderzenia. I mantra w głowie: gdziejestem, gdziejestem, gdziejestem, gdziejestem, gdzie…
Ciało żądało świadomości. Dojmujący ból w kolanie dawał Alexandrowi dobitnie znać o świecie rzeczywistym, ocucał go z dobrych, głębokich majaków ciężkiego snu. Po woli rozkleił powieki i rozejrzał się – jakaś grota, jakieś podziemie, loch skały i lodu. Nie czuł palców. Spojrzał na nogi – prawa groteskowa roztrzaskana, wykrzywił się z niesmakiem na widok mozaiki poszarpanych ścięgien i mięśni, kolano w ogóle jakoś dziwnie wykrzywione. Mimo tego – ból jakby nietutejszy, odległy, jakby to nie jego ciało. Oczywiście bierze obrzydzenie, niepokój – ale to ten sam rodzaj niepokoju jak podczas oglądania na kinowym ekranie naturalistycznych scen przemocy. Ból jakby odrealniony, docierał do Alexandra powoli. Spróbował poruszyć nogą i wydarł się z całą mocą. Więc jednak. Więc jednak to ciało, tutejsze, to, moje.
Spróbował ogarnąć sytuację, w jakiej się znalazł. Śnieg już nie siekał po twarzy, wichura nie szalała w uszach. Był w jakiejś jaskini – skoro był w stanie to stwierdzić, znaczyło to, że jet gdzieś blisko źródło światła. Zadarł głowę do góry (był to pierwszy odruch, przecież wcześniej spadł). Niebo o kolorze popiołu majaczyło nad nim poszarpanym wielokątem o kształcie pioruna. Więc jakiś wyłom skalny. Podparł się na łokciach, zagryzając przy tym zęby – ciało krzyczało. Już nie tylko noga: palącym bólem odezwały się żebra, żołądek skurczył się, był głodny, bardzo głodny. Ile czasu był nieprzytomny? W ustach sucho. Chciał zapytać się oesu soczewki, ale ten w ogóle nie chciał się wywołać. Chciałby znaleźć wytłumaczenie tego fenomenu – przecież to model militarny, nie ma prawa się psuć – ale rozbolała go również głowa i dał sobie z tym spokój. Siedział w kręgu światła rzucanego przez ów otwór, przez który musiał wpaść – znajdował się on jakieś cztery-pięć metrów nad czubkiem głowy. Dookoła tylko mrok. Wlepiał załzawione oczy w tą ciemność. Co za chujnia, pomyślał i znów padł na plecy. I znów zakrzyczał, bo paliło go żebro.
Czas liczył teraz w cyklach wybudzania i ponownego tracenia przytomności. Po dwóch wybudzeniach stwierdził, że umrze. Po trzecim stwierdził, że na to nie pozwoli i zaczął czołgać się w mrok. Przy czwartym stwierdził że jednak wróci do światła. Przy piątym wiedział, że umrze.
Przy szóstym zaś…
Szaty chińczyka spływają gładko aż do samego podłoża, sążniste cienie spływają gładko po falistych łukach odzienia. Alexander powinien się zdziwić, być może krzyczeć, być może próbować się ocucić, starać się odpędzić agonalny majak krzykiem. Zamiast tego jednak – siedzi i mruży oczy, uśmiecha się szyderczo.
-Kim jesteś?
Mężczyzna podchodzi, ręce ma splecione w koszyk, wyraz twarzy całkowicie błogi. Podchodzi jeszcze bliżej i nachyla się nad Alexandrem.
-Nazywam się Konfucjusz.
Alexander odkrztusza z bólem brunatnoczerwoną flegmę, żebra pieką żywym ogniem gdy zwija się w kaszlu, oczy zachodzą łzami. Po chwili dochodzi do siebie. Konfucjusz milczy i patrzy się na niego pochylony, promieniście szczęśliwy. Nagle do Alexandra dociera sens wypowiedzianych słów.
-Ty… – podnosi z trudem rękę, wskazuje palcem pierś Chińczyka. Słowa grzęzną w gardle – Ty sukinsynie.
-Pokora – Azjata odwraca się na pięcie i odchodzi kilka kroków.
-Co: pokora?
-Nie macie jej za grosz.
-Jacy: my?
Konfucjusz ponownie patrzy się wprost na Alexandra, krzyżują się wektory ich spojrzeń.
-Dlaczego wydaje się wam, że byliście pierwsi? Że faktycznie jesteście pionierami, pierwszymi twórcami technologii Przerzutów? To jest pycha – słowa mężczyzny dźwięcznie płyną po ścianach jaskinii – już biorąc to matematycznie: każde zdarzenie kwantowe sieka Wszechświat na dwa, wszystko co mogło się wydarzyć, wydarzyło się, każda z możliwości została wykorzystana w którymś ze Wszechświatów. Sam to wiesz – to podstawa. A jednak wy założyliście, że jesteście pierwsi, nie dopuszczacie możliwości iż mogło dojść w jakimś Wszechświecie do takiej sekwencji zdarzeń która skutkowałaby stworzeniem Świata bardziej rozwiniętego niż wasz.
-Jacy: my? – Alexander charczy wyczerpany – My: z Ziemi-00? Więc to prawda, więc są Ziemie lepiej od nas rozwinięte?
-Wy: ludzie.
Generał spluwa siarczyście.
-Nie rozumiem – Chińczyk przybiera enigmatyczny wyraz twarzy lekko unosząc kąciki ust – Czyli ty i inne superinteligencje chcecie nas wykosić, ty dałeś Admirałowi dostęp do technologii Przerzutni, wiedziałeś, że winą zostanie obarczony Xu Xueqin, a teraz chcesz doprowadzić do konfliktu, do tego, byśmy się na Ziemi-00 w pień wszyscy wyrżnęli, tak?! – generał przyjął ton niemal histeryczny, zaczątek łkania zrodził się już gdzieś głęboko w krtani.
-Ja nie chcę doprowadzić. Ja d o p r o w a d z a m. Spójrz, Alexandrze.
W powietrzu utworzył się szeroki, prostokątny obraz. Ziemia z orbity. Płonie. Białe eksplozje wykwitają co chwila na jej powierzchni. Milczący teatr tańczącego światła.
Alexander czuje gorzkiego gula w gardle, serce mu łomocze jak szalone. Chciałby go teraz zwyzywać. Zatłuc. Poderwać się i wydłubać oczy staremu Chińczykowi, położyć go na ziemię jednym mocnym ciosem i kopać po bokach, brzuchu, plecach, aż ten nie rozpadnie się w krwawą miazgę. Zaciska zęby. Wraz z następnym oddechem odpływa cała determinacja i generał zaczyna płakać. Rzęzi i zawodzi jak małe dziecko, świadomy tego jak w żałosnej jest sytuacji i jak żałośnie wygląda, chce mu się płakać jeszcze bardziej.
-DLACZEGO?!
-To jest złe pytanie. Czy pytasz się programu zarządzającego twoim domem o to dlaczego zmniejsza jasność światła po 22? On do tego został stworzony, tak zaprogramowany. On ma swoje zadanie i j e s t tym zadaniem, ten cel go definiuje. Tak samo mnie definiuje zadanie które zostało mi powierzone.
-Powierzone. Przez kogo? – Alexander uspokoił się nieco.
Chińczyk zaśmiał się pod nosem i usiadł obok Alexandra. Dla osoby trzeciej wyglądaliby na dwójkę przyjaciół, tak niepozorne były ruchy i wygląd Konfucjusza.
-Wskazówka. „Wy: ludzie”.
-Inna cywilizacja.
-Zwał jak zwał – Konfucjusz uśmiecha się uprzejmie.
-Nadal nie wiem… Po co?
-A wy, jak wy podporządkowujecie sobie Światy, hm? Czyż nie przez zaogniacie wewnętrznych sporów, czyż nie poprzez prowokowanie kolejnych, wielkich wojen? Divide et impera…
-Tak, ale… Ale to zupełnie inna skala.
-Racja. Wy podporządkowujecie sobie kolejne Ziemie, a my, to znaczy oni, moi mocodawcy, pragną władzy nad czymś znacznie większym. Chcemy podbić cały Wieloświat Homo Sapiens.
-Ale co ja mam do tego, do kurwy nędzy?! Dlaczego ja muszę ginąć?!
-Musisz. Wiemy to. To jedyna możliwa ścieżka twojego życia, która nie kończyła się zabiciem Czerwonego Admirała. To jedyna możliwa ścieżka twojego życia, która gwarantowała nam sukces.
-Ścieżka?!
-Wiemy więcej niż ci się wydaje.
Alexander oddycha ciężko. Czuje jak jelita zawiązują mu się w supeł, organizm zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Coraz trudniej przychodzi kolejny wdech, coraz bardziej pieką płuca.
-Żyjecie w czterech wymiarach?
-To nie takie proste. – Azjata zamyślił się. – Tak, chyba można to ująć w ten sposób.
-Postrzegacie czas jako jedną, ciągłą, całość, zdarzenia przyszłe i przeszłe, powiązanie między nimi, to wszystkie jest dla was jasne jak dla nas to ile boków ma kwadrat… Mój Boże.
-Jesteś bardzo pojętny.
-Więc cała ta intryga… Ziemia-00 pogrążyła się w wojnie wywołanej faktem posiadania przez Admirała technologii umożliwiającej mu podbijanie sąsiednich Światów, i teraz, gdy Ziemi-00 faktycznie nie ma, Czerwony Admirał naprawdę podbije sąsiednie Światy. Czerwony Admirał zaś… Jest tobie podległy.
-Och. – Konfucjusz roześmiał się – Ja jestem tylko pośrednikiem.
Alexandrowi coraz więcej problemu sprawiało połykanie kolejnych haustów powietrza. Zdruzgotane żebra musiały doprowadzić do wewnętrznego krwotoku, czuł jak w jego wnętrzu coś się przewracało, coś wylewało… Ból, wielki, ciężki i tępy, jak głowica młota pneumatycznego ściskał mu całe ciało; płonął gdzieś pomiędzy płucami a wątrobą i promieniował rozlegle tylko sobie znanymi ścieżkami: na szyję, na kark, na głowę, na bok, na biodra, na nogi, na przełyk. Jakby w środku rozlewała się gorąca smoła. Alexander drapał palcami o oblodzone podłoże, zaciskał zęby, zaciskał powieki, każdy oddech cięższy. KAŻDY ODDECH CIĘŻSZY. To rośnie wykładniczo, potęgami, boli, boli bardziej, najbardziej: 2, 4, 8, 16…
Czerwień atomowego ognia rozlewa im się na twarzach gorącymi wypiekami, półcienie mrugają pod łukami brwiowymi, załamaniami nosa, okręgami policzków.
Na ekranie w bólu umiera osiem miliardów ludzi.
Konfucjusz posyła generałowi nieodwzajemniony uśmiech.
Some men just want to watch the world burn.