Uciec. Byle dalej. Byle szybciej. Pradawna puszcza, niczym matka, przyjęła mnie do swego łona. Ukryła, ochroniła, ale nie na długo. Już idą. W brudnych łapskach niosą żelazo i ogień. Chcą zbezcześcić jej ciało. Pokalać swą świętokradczą obecnością i wyrwać z objęć matki jej dziecię, mnie. Nic nie mogę uczynić. Jest ich zbyt wielu. Czuję w dłoni ciężar kapłańskiego młota. Gęsta jucha powoli zasycha mi na rękach. To ich krew. Każdy, który nieopatrznie stanął na mej drodze, przypłacił swą zuchwałość życiem.
Roztrzaskiwałem czaszki, łamałem golenie i rozrywałem gardła. Mięśnie gotowały się pod napiętą skórą. Czułem, jak lepka posoka zrasza moje ciało. To była moja ofiara, miałem nadzieję, że spodoba się bogom.
Czuję niespożytą siłę, energię, która rozsadza mnie od środka. Żyły pulsują, tłocząc życiodajną moc. Rwę się do mordu, ale to nie jest pora na walkę. Chowam się. Złość rozrasta się w sercu, jak drzewo, peregynia, rozłożyste i mocno zakorzenione. Nie, powtarzam sobie, jeszcze nie teraz, ktoś przecież musi powiadomić innych. Ostrzec ich. Przyjdzie czas zemsty, pora żniw.
Kiedy książę odesłał poselstwo i wyrzekł się raz na zawsze martwego boga, wiedzieliśmy, że ten dzień nadejdzie. Czekaliśmy.
Zaatakowali o świcie. Przed sobą nieśli sztandary swego nieżyjącego boga. Usłyszałem krzyki, potem dźwięk rogu i wybiegłem, aby zobaczyć, co się dzieje. Było jasno, zbyt jasno jak na tę porę jutrzni. Pomyślałem, że gore i nie myliłem się. Świątynia stała w płomieniach. Języki ognia odzierały święte miejsce z godności. Trawiły, kawałek po kawałku. Posąg Swaroga patrzył w moją stronę z wyrzutem. Gdzie byłeś!? Co robisz!? Walcz!? Głos w mojej głowie ryczał nieustannie, a ja stałem jak wryty. Zbłąkana strzała odbiła się od skórzanego pancerza rozrywając mi policzek. Gdy poczułem ostry ból i smak własnej krwi w ustach, wtedy oprzytomniałem. Uniosłem broń i z okrzykiem Peruna na ustach ruszyłem do boju. Pierwsza czaszka pękła z obleśnym mlaśnięciem, młody blondyn o błękitnych oczach osunął się bezwładnie na ziemię, a szarawa substancja pokryła runy na młocie. Potem pamiętam już tylko śmierć, krzyk, płacz, szaleństwo i krew. Rzeka pogańskiej krwi, ich krwi.
Z pożogi wyłoniło się monstrum, Burchard z Halberstadt. Opasłe cielsko w żelaznym pancerzu. Spod zimnej, ciemnej stali ziała pustka, zupełna ciemność. Sługa słabego boga. Poganie zwali go biskupem, a nasz lud Czarnym Żmijem. Wypowiadali to imię ukradkiem, z pogardą, a stare babki straszyły nim dzieci. Tam, gdzie się pojawiał, nie pozostawał kamień na kamieniu. Teraz był tu.
Och, Radogoszczy, czym żeś rozgniewała bogów, że zesłali na ciebie tegoż demona w ludzkiej skórze. Przed sobą rozpościerał proporce obcej wiary i fałszywe idee swego boga. W ślad za nim kroczyła wojna, zaraza, głód i śmierć. Wśród buchających płomieni, rozrywanych ciał, krzyków i cierpienia, siedział spokojnie, obserwował z góry. Wyglądał jak skała, opoka. Niewzruszony jak posągi, które żołdacy wywlekli z przybytku.
Głowa boga o czterech twarzach potoczyła się w kierunku olbrzyma. Świętokradca dosiadał błogosławionego ogiera Swarożyca. Bluźnierca, piekielnik, ścierwo.
Podniosłem broń. Wyrwałem ją z konwulsyjnie drgającego ciała przeciwnika. Wytarłem dłoń, lepką od potu i krwi. Ja, albo on. Szedłem na zatracenie, z szaleństwem w oczach i żądzą mordu w sercu. Z modlitwą Peruna na ustach. Wtedy usłyszałem głos.
Zaślepiony bitewnym szałem nie poznałem mistrza Przysnobora. Konał. Był ciągle w świątyni, wierny do końca. Nasi bogowie przyglądali się bezczynnie jak Najstarszy płonie żywcem. Znalazł mnie, zawładną mą jaźnią. Poprosił o ratunek, nie dla siebie, ale dla innych. Przyrzekłem ich ostrzec i tak spętałem swe dłonie obietnicą.
Teraz chowam się, jak tchórz. Jestem kapłanem Peruna i prawda jest taka, że nie znam strachu. Mój bóg nienawidzi tchórzy, ale gardzi też krzywoprzysięstwem. Muszę dotrzymać słowa, muszę wypełnić zadanie.
Próbuję wyrównać oddech. Płuca pompują wilgotne powietrze. W ustach czuję nadchodzącą wiosenną burzę. Teraz, zamiast słodkich bzów, ma gorzki posmak krwi. Wdycham puszczę, jej świeżość, zieleń, energię. Wypełnia mnie swoją siłą i mądrością. Ssę jej pierś. Matka ostrzega swe dziecko. Przyszli. W nozdrza uderza nienawistna woń, zwierzęca, głodna. Spuścili psy. Teraz będą mnie ścigać jak bestię, osaczać, polować. Wiedzą, że nie wezmą mnie żywcem. Podnoszę z ziemi garść wilgotnych liści wymieszanych z ziemią. Wciągam ich zapach. Smakuję językiem. Poprzysięgam, że złożę mej matce ofiarę. Krew pogan wsiąknie w jej runo, a ciała pochłonie las. Uciekam. Byle dalej. Byle szybciej.
***
Są tu. Ujadanie jest coraz głośniejsze. Niesie się po mokradłach i leśnych ostępach. Powoli tracę siły, ale wciąż biegnę. Nie mogę się teraz poddać. Wypadam na polanę. Musiałem pomylić kierunki, zgubić drogę.
Widzę żelazne pręty sterczące z niedbale usypanych kopców. Cmentarz, na którym chowano twarzą do ziemi. Trupy, których bano się nawet po śmierci. Ich serca przebito na wylot, aby już nigdy nie wstali. Tak głosi legenda. Widzę święty dąb stojący pośrodku. Dumnie wznosi swe gałęzie ku niebu, zastygły w swej własnej, wiecznej modlitwie. Stoi na straży. Korzenie sięgają głęboko, szukają krwi pogrzebanych. Będą ją piły łapczywie, aż liście nie zalśnią szkarłatem. Polana morderców. Na rzeźbionym pniu drzewa wyryto ich winy, ku przestrodze.
Otwarta przestrzeń będzie dla mnie zgubą, więc próbuję się cofnąć. Trafiam na jednego z nich. Jest tak samo zaskoczony jak ja. Czuję jego strach. Wyciąga nóż. Jest zbyt blisko, aby zdążyć. Nie zatrzymuję się, uderzam całym ciałem. Obalamy się na ziemię. Zmurszałe pnie pękają pod naporem ciał. Pęka też jego nos, kiedy uderzam weń czołem. Słyszę głuche gruchnięcie i jęk. Wciskam kciuki w jego oczodoły i po chwili nie słyszę już nic.
Próbuję się podnieść i dopiero wtedy zauważam niewielkie ostrze sterczące z uda. Wyciągam je. Spluwam na trupa. Mogę iść, ale nie zdołam już uciec. Wlekę się na polanę. Witają mnie czarni heroldowie orszaku Peruna, jego zwiadowcy. Jaskółki przelatują nisko nad ziemią, mój bóg jest blisko, to dobry znak. Krew sączy się z rany, to zły znak.
Idę w kierunku dębu. Czuję jak pierwsze krople deszczu spadają mi na czoło. Obmywają, oczyszczają. Przysnobor zawsze wierzył, że burza to przede wszystkim życie, a nie śmierć. Odnawia, nawadnia i zmienia, a jej niszczycielska moc to tylko inne oblicze tego samego boga. Drugi koniec gromu.
Szykuję się na ostatnią walkę. Siadam pod drzewem, niczym władca na tronie. Gęste liście chronią przed deszczem, ale po chwili, po pniu zaczyna spływać krystalicznie czysta woda. Świeża i zimna. Czuję ją na karku, drżę, ale sprawia mi to przyjemność. Już nie muszę uciekać. Jestem Gardomir, czyli ten, który budzi grozę i zapewnia pokój. Dziś będę walczył, a pokój pozostawiam innym.
Rozglądam się po polanie. Są wszędzie. Wychodzą z puszczy jak szczury, które zwęszyły padlinę. Psy ujadają na żelaznych łańcuchach. Osaczają mnie, jak dzikie zwierzę. Posłusznie nie atakują, czekają na myśliwego.
Czarny Żmij wyłonił się z mrocznej kniei. Paskudny bluźnierca dosiada czystej świętości, białej, nieskalanej. Siwy rumak kroczy dumnie, nigdy nie miał pana, był półbogiem. Modlę się. Nie o wybawienie, ani o szybką śmierć. Proszę Peruna o ostatnią szansę. Chcę zabić. Pragnę poczuć ducha Burcharda przelatującego przez me zakrwawione palce, a potem niech mnie nawet zawlecze ze sobą do Niwii.
Jedzie w moim kierunku, sam, więc może moje prośby zostały wysłuchane. Widzę go coraz wyraźniej, a reszta watahy blednie w nasilającej się ulewie. To bogowie po niewczasie szlochają nad losem Radogoszczy.
Burchard jest już na tyle blisko, że widzę krzyż na jego zbroi. Może ich nieżyjący bóg, nie jest jednak tak słaby. Może śmierć, to prawdziwa siła, nowy początek. Wstaję. Zaciskam dłoń na rękojeści młota i wznoszę oczy ku niebu. Wtedy widzę znak. Niebo rozświetla błyskawica, rozczapierza swe świetliste palce. Uderza w dąb i święte drzewo płonie. Energia przepływa przez łyko i drewno, świetlistym łukiem ogarnia mój młot. Runy lśnią, a potem piorun rozdziela się na małe błyskawice. Rozbiegają się po polanie, jak spłoszone węże, tuż nad ziemią, niczym jaskółki. Każda znajduje pręt i wędruje po nim do matki ziemi. Rozlega się grom. Święty koń staje dęba, a zaskoczony jeździec wylatuje w górę. Tracę przytomność.
***
Na początku był chaos. Ledwie oprzytomniałem i uniosłem ciężkie powieki, a ogarnął mnie bitewny zamęt. Widzę obrazy bez dźwięku. Grom przytępił me zmysły. Martwi powstali. Mordercy, gwałtownicy, złoczyńcy. Jeden po drugim wygrzebują się ze swych płytkich grobów. Deszcz zmywa grudki ziemi z przegniłych ciał, ale nie ich przewinienia. Odkupienia szukają w walce. Budzą popłoch i grozę. Żniwiarze Peruna.
Burchard również się podniósł. Z przyłbicy hełmu wciąż wyziera pustka skrywająca oblicze prawdziwego zła. Zwarł swe szeregi. Daje rozkaz i hycle spuszczają psy. Mądre zwierzęta gardzą padliną. Podwinęły ogony i z żałosnym skomleniem umknęły w knieję.
Poganie szykują oręże. Martwi są gotowi, od wieków. Mimo nienaturalnie wykręconych stawów poruszają się sprawnie. Zabijanie idzie im niezgorzej. Rzucają się na najsłabszych, jak wilki. Wyłamują szyki wroga. Gryzą, uderzają, miażdżą, gniotą, przebijają, wykręcają. Nie przebierają w środkach. Mordercy znają swe rzemiosło.
Ulewa powoli ustępuje. Ziemia jest nasączona życiodajną wodą, a błoto lepkie i grząskie. Widzę go, idzie w mym kierunku. Brodzi po kostki w brei, zapada się. Pancerz chroni go przed wygłodniałymi kłami. Dobywa miecza, którym z łatwością rozczłonkowuje ciało jednego z morderców. Ścina głowę drugiemu. Zbliża się.
Czuję ból w udzie. Zagryzam wargi. Wypełnia mnie gniew i gwałtowna siła wiosennej burzy. Pierwszy zadaję cios. Uderzenie zatrzymuje się na klindze miecza. On próbuje ciąć na odlew, ale schodzę z linii ciosu i ponownie unoszę młot. Tym razem dosięgam celu. Lekko wyginam stal naramiennika. Wróg nie czeka, kontratakuje. Blokuję i czuję jak ogromna siła gruchocze mój nadgarstek. Nie mam czasu do stracenia. Biorę zamach od dołu, spod siebie i celuję w podbródek. Słyszę świst. Odsunął się, zrobił unik i runiczny młot mija go o włos. Tracę równowagę. To koniec. Kopie mnie w udo, a ja wyję. Długo, donośnie, boleśnie.
Klęczę przed nim z podniesioną głową. Jestem gotowy. Spoglądam na uniesione ostrze i znów widzę błyskawicę. Inną, białą, rżącą. Podkute kopyto uderza Burcharda i ten pada na wznak. Siwek patrzy na mnie, a potem na rycerza. Rozumiem. Wstaję i chwytam upuszczoną broń. Modlę się do Peruna, unoszę narzędzie i pozwalam swobodnie opaść. Słyszę głuchy, metaliczny dźwięk. Poganie też słyszą. Uciekają. Byle dalej. Byle szybciej.
***
Burchard wciąż żyje, oddycha, ale się nie rusza. Obok niego leży sztandar ukrzyżowanego boga. Odrywam od chorągwi linę.
Mordercy gromadzą się wokół nas. Patrzą na mnie, na swego kapłana. Życiodajna moc błyskawicy opuszcza ich ciała. Jeden po drugim padają na mokrą ziemię. Rozpływają się w kałużach. Ich duchy parują wraz z deszczem. Już nic ich nie więzi, ich serca są wolne. Odkupili swe winy. Zmyli hańbę w kroplach wiosennej burzy.
Ci, którzy jeszcze stoją, patrzą, jak rozłupuję zbroję pokonanego. Wydobywam go z bezpiecznej skorupy. Dziwią mi się, ale ja też się sobie dziwię. Noga drętwieje, ale udaje mi się dociągnąć nieprzytomne cielsko pod drzewo. Obwiązuję biskupa sznurem, a drugi koniec przerzucam przez najniższy konar. Zmasakrowane truchło zwisa bezwładnie nad ziemią. Wyciągam cztery hufnale. Podchodzę do drzewa i urządzam Żmijowi pochówek. Godny jego samego i jego nowego boga. Młot metalicznie dzwoni, kiedy wbijam gwoździe, po jednym w każdą kończynę.
Święty koń przygląda się w milczeniu, patrzy z przyzwoleniem. Głaszczę go po grzywie i spoglądam głęboko w oczy. Widzę w nich wszechświat. Widzę początek i koniec. Proszę Radogosta o łaskę. Siwek pochyla się, pozwala mi się dosiąść i razem przedzieramy się przez ostępy pradawnej, mrocznej kniei. Byle dalej. Byle szybciej.