Czterech przebranych za obłoki licealistów wywijało uskrzydloną koleżanką. Rude włosy Lori Meyers unosiły się ponad pierzastą konstrukcją z papierowych talerzyków. Przebrany za słońce Brzuchaty Bob wskoczył na scenę szkolnej auli i zderzył się z całą piątką. Lori-Ikaria zrzuciła lotnię z krzykiem rozpaczy.
– Moje skrzydła! Matko, topi się wosk w moich skrzydłach!
Reżyserka spektaklu, miss Cornerstone, powoli kiwała głową, gdy nastolatka wyślizgnęła się z objęć obłoków i z gracją upadła między fale z niebieskiego brezentu. Kiwanie głową zastąpił grymas niezadowolenia, gdy Lori wyrzuciła z siebie wyznanie żalu.
– Dlaczego cię nie posłuchałam? Zamiast smaku wolności została mi sól łez i morskiej toni!
Dziewczyna złapała się za podbródek tak energicznie, jakby chciała wyrwać żuchwę. Zawyła w udawanym spazmie. Reżyserka spektaklu nie musiała upewniać się, że to kwestia i gest spoza scenariusza. Sama go napisała. Trudno było stwierdzić, czy popis Lori wpłynął na odbiór. Większość widowni stanowili rówieśnicy i krewni nastoletnich aktorów, którzy przyszli z postanowieniem, by wyglądać na zadowolonych. Czas telefonów z dostępem do Internetu jeszcze nie nadszedł, więc po prostu obserwowali. Okularnica grająca konstruktorkę Dedalię wyraźnie się skonsternowała. Po chwili stania w miejscu i bicia powietrza skrzydłami, w końcu znalazła w głowie właściwe słowa.
Przebrania ściągali w szatni przy sali gimnastycznej. Emma Cornerstone, której dramatopisarskie niespełnienie dorównywało belferskiemu znerwicowaniu, czekała przy wyjściu jak Cerber.
– Lori? – zagadnęła cicho, choć w pobliżu akurat i tak nie było nikogo.
– Tak, miss Cornerstone?
– Oglądałaś kiedyś Simpsonów? Taką kreskówkę z żółtymi ludzikami.
Nastolatka pokiwała głową.
– W czołówce jest scena z próbą szkolnej orkiestry, gdzie Lisa Simpson zaczyna grać na saksofonie własną melodię i nauczyciel muzyki wygania ją precz. Lori?
– Tak, miss Cornerstone?
– To nie była próba, a ty nie umiesz grać jak Lisa Simpson. To był ostatni raz, kiedy pozwoliłam ci zaryzykować nasze przedstawienie. Masz lufy z matmy, nie utrzymałaś się w zespole cheerleaderek, a coś mi mówi, że od teraz z angielskim też będziesz miała problemy. Lepiej zacznij się uczyć, dziewczyno. Na początek naucz się robić to, co do ciebie należy. Co ci wolno, a czego nie.
Policzki Lori zrobiły się gorące jak wosk przystawiony do ognistej kuli. Ile by dała, by pokazać bezwzględnej pedagog, jak bardzo się wobec niej pomyliła. To byłby całkiem stracony wieczór i bardzo ponura noc, gdyby nie Mark z sąsiedztwa.
– Fajnie wyglądałaś w tym prześcieradle ze skrzydełkami, Lori. Jak jakaś rzeźba z marmuru – powiedział. – A ta babka od angielskiego głupio ci nagadała. Od razu widać, że zazdrosna. Bo ty masz jeszcze całą przyszłość przed sobą.
***
Kilka lat później
Piegowatą buzię ekspedientki Lori upiększył wyćwiczony uśmiech.
– Przepraszam, nie wolno tu wchodzić z jedzeniem – powiedziała, jeszcze spokojnie.
Balon z gumy do żucia wybuchł jak petarda. Nastolatka zlizała różowe resztki, błyszcząc aparatem ortodontycznym. Zamachnęła się teatralnie corn dogiem na patyku, rozchlapując grubą warstwę musztardy na podłogę.
– Mnie wolno – odparła bez skrępowania.
– Proszę… – Sprzedawczyni nie zdążyła dokończyć.
– No to masz. I możesz być z siebie dumna.
Zamach i uderzenie w powietrze, jak bejsbolowym kijem. Ciężkie krople żółci pokryły mały świat Lori. Niedorosła wiedźma z parówkową różdżką zniknęła, ustępując miejsca jadowitej smoczycy, menedżerce.
– Lori Meyers. Dlaczego takie rzeczy zawsze zdarzają się na twojej zmianie? Idę na papierosa. Jak wrócę, te towary mają zachęcać do zakupu. Zrozumiano?
– Rozumiem więcej, niż ci się wydaje, tępa suko. – W głowie Lori odpowiedź zabrzmiała głośno i pewnie. W zewnętrznym świecie, ograniczyła się do kiwnięcia głową. Lustro na ścianie, w oprawie w kształcie skrzydeł anioła, szeptało uspokajająco. Kiedyś grając w szkolnej sztuce nosiła podobne. I wyglądała fajnie.
– Spójrz na swoje rude pukle, Lori. Niejeden za nimi szalał. Każda zołza może mieć ciało modelki, ale to ty masz twarz gwiazdy filmowej. I zasługujesz na coś lepszego.
Zamaskowała upokorzenie uśmiechem, jak wymagała polityka sklepu. Na przerwie sięgnęła po telefon. Z ulgą przeczytała SMS. Przystojny fotograf proponował wino i zapomnienie. Ogrzał serce, pisząc, że chciałby utrwalić jej piękno.
***
Jeszcze kilka lat później
– Lori?! Lori! Ty tutaj? Kto by pomyślał…
– Wujek Lou?
Kilka zmarszczek podkreślało łobuzerski uśmiech, prócz tego niewiele się zmienił. Czarna czupryna wciąż była gęsta, w oczach pozostał ten sam błękitny chłód. Lou imponował kompletnym luzem przy eleganckiej powierzchowności. Tak go zapamiętała. Choć nie łączyły ich więzy krwi, wpadał do rodziców Lori, kiedy tylko miał ochotę. Chichotała, gdy ciętą uwagą podkręcał ich sprzeczki. Zawsze spokojnym głosem, ale zawsze w punkt, jubilerskim wiertełkiem w piętę Achillesa. Tak, ten głos, miękki jak muśnięcie zamszowej kurtki, przywoływał wspomnienia.
– Od dawna jesteś w L.A.? – spytał.
– Trzeci rok.
– Może wpadnę do ciebie na kawę? Chętnie zobaczę jak żyjesz.
– Jasne, wujku. Tylko nie dziś. Jestem totalnie spóźniona. Zdzwonimy się.
***
Wieczorem pożegnała się z kolegami z planu krótką gadką-szmatką o kambodżańskich knajpach i planach na urlop. Tony leciał na Karaiby. Tak jakby Kalifornia była za mało słoneczna… Dan wybierał się na piesze wędrówki po górach. Raz zwierzył się, że lubi przyrodę i przestrzeń do rozmyślań. Lori mówiła mu, że marnuje talent, że powinien zgłosić się na przesłuchanie w teatrze. Nie mieściło jej się w głowie, że akurat na to wciąż brak mu śmiałości. Nie miała natomiast ochoty słuchać, dokąd wybiera się Susie. Mogłaby jechać w cholerę. Głupia pinda nie umiała nawet poprawnie wysłowić się po angielsku, choć poza Lori, jako jedyna w ekipie urodziła się w Stanach.
Jak niegdyś po ośmiu godzinach w sklepie, słaniała się na nogach. Po dniówce w nowej pracy nie była to zresztą jedyna obolała część ciała. Lori łyknęła garść tabletek, a do domu dotarła taksówką. Wchodząc pod prysznic od razu odkręciła kurek w wannie z hydromasażem. Wyszorowała ciało morską gąbką, potem wskoczyła do gorącej kąpieli. Taka przyjemność zawsze przywodziła sen.
Nazajutrz pojechała do centrum handlowego. Tydzień trudu miała za sobą, należało jej się siedem dni odpoczynku. Kroczyła dumnie wśród błyszczących witryn, które niegdyś przypominały jej szklane więzienie. Nigdy nie mierzyła długo, często uśmiechała się triumfalnie do kierowniczek sklepów. Choć w okolicy nie brakowało kobiet robiących zakupy bez mrugnięcia okiem, Lori wciąż jeszcze nie przywykła. Kosmetyki brała z półek garściami. Odpowiedni podkład maskował zbyt szeroki nos. Rzęsy zwiększyły się jak pewność siebie.
Szła przez podziemny parking obładowana reklamówkami. Archipelag aut na asfaltowym morzu zatrzymał się w chwili ciszy, słychać było tylko szum lamp. Dwóch umięśnionych nastolatków pojawiło się znikąd. Zbliżali się do niej energicznym krokiem. Lori dopadło dziwaczne déjà vu. Do pamięci próbowało przebić się wspomnienie niedawno nagrywanego filmu, który rozpoczynał się dokładnie tak samo. Otrzeźwienie przyszło, gdy zaczęli szarpać jej zakupy.
Próbowała sięgnąć po gaz pieprzowy. Nosiła go w torebce, którą wyrwali jej z dłoni. Zaklęła. Pomyślała, że dawno powinna była kupić rewolwer. Nie przyszło jej do głowy, że wsadziłaby go tam, gdzie gaz.
Gówniarze pożegnali ją szczenięcym rechotem. Oni szybciej przypomnieli sobie, gdzie widzieli podobną scenę z rudą w roli głównej – ciemny, pusty parking, samotna zakupowiczka… Tylko, że tam nie chodziło o kradzież. Złodzieje pożegnali Lori obraźliwymi gestami. Krzyczeli imię kobiety, którą wymyśliła i odebrali coś, na co tamta ciężko zapracowała.
***
Nie mogła sobie przypomnieć, czy zostawiała mu swój adres, ale Lou czekał już na werandzie, jakby był u siebie. Popijał colę, a jego oczy uśmiechały się niewinnie spod modnego kapelusza.
– Ciekawe, co knujesz, stary draniu. – Lori była pewna, że nie powiedziała tego na głos, ale wujek Lou roześmiał się, sprawiając wrażenie, że usłyszał jej myśli. Odparł:
– Wpadłem tylko, żeby cię odwiedzić, gwiazdeczko. Aż dziw bierze, że wcześniej się nie zetknęliśmy. To miasto jest dla mnie jak drugi dom.
– A co u ciebie? Jak interesy?
– Doskonale! – odpowiedział z entuzjazmem, który dużo bardziej pasował do jego twarzy niż niewinność.
Zaprosiła go do domu i posadziła w fotelu. Zwróciła uwagę na funkcję masażu, ale grzecznie odmówił. Poprosił o drinka i obserwował, jak z wprawą miesza składniki Cuba Libre w szklance na białym blacie z konglomeratu kwarcowego. Blat miał być z kararyjskiego marmuru, ale uczciwy sprzedawca wytłumaczył, że posągowy kamień będzie się niszczył od używania. Nie sposób usuwać z niego rys i skaz, a najzwyklejsza plama może go oszpecić na zawsze.
Wujek Lou obgryzł plasterek limonki, wypił łyk czarnej mikstury i pokiwał z uznaniem:
– Widziałem cię na ekranie.
– I co, doniesiesz moim rodzicom? – Uśmiechnęła się prowokująco.
– Po co? To chyba twoja sprawa. Przyszedłem się tylko upewnić, że wiesz, co robisz.
– Wzruszające. – Lori pokręciła głową i podeszła do lodówki. Wróciła z dwoma półmiskami poporcjowanych owoców. Już nie kroiła. Kupowała tak, by ktoś robił to za nią.
– Chyba nie traktujesz mnie serio – pożalił się Lou, głosem, z którego sączył się niedbale udawany żal.
– Oświeć mnie, wujku.
– To właśnie robię. Niosę ci światełko w tunelu. Bo widzisz, Lori, twoja branża jest przesiąknięta złem.
– Dobre. Spiknąłeś się z Bogiem? Ostatnio w tych stronach jakieś zatrzęsienie siwych brodaczy, którzy wszystkim mówią, jak żyć. Tylko błagam, nie każ mi biegać z rana.
– Bóg od jakiegoś czasu ma mnie gdzieś. Czego ja sam nie mógłbym powiedzieć o tobie. Zawsze uważałem, że zasługujesz na coś lepszego.
– W końcu to mam. Coś lepszego. – Oblizała palce z mango. – I nie przyszło samo.
– Ale jakim kosztem? Co z twoją godnością?
– Z pewnością nie mieści się w cipie. – Pragmatyzm Lori był ostry jak pieprz.
Usta Lou wygięły się lekko, w subtelnym uśmiechu.
– Z pewnością – zgodził się. – A twoje sumienie? Nie gryzie?
– A powinno? – Uniosła równiutko wydepilowane brwi.
– Podśmiewasz się z Boga. Na etykę też się wypięłaś? To, co robisz rozbija zaufanie w związkach. Mężczyznom osłabia psychikę i sprawność erekcji! No i reifikuje kobiety. To znaczy, zamienia je w przedmioty.
– Wiem, co to znaczy. Przestań gadać do mnie protekcjonalnie. Jestem już dużą dziewczynką i wiem co robię. Jestem podmiotem, a nie przedmiotem.
– I dalej masz wybór? W każdej chwili mogłabyś to rzucić?
Na moment zastygła w zadumie. Przez ułamek chwili popatrzyła w jego niebieskie oczy. Poczuła zimno i mrowienie w kroczu, jakby uczucie spadania z chmur.
– Kiedy zechcę – odparła, już z nieco mniejszą śmiałością.
– W takim razie niczym się nie martw. Jesteś wolna. W odróżnieniu od chłopaków, którzy napadli cię na parkingu. Obaj siedzą w areszcie. Zachciało im się łatwego zysku bez uczciwej pracy i spotkała ich kara.
– Co?! Niby skąd to wszystko wiesz? – Ledwo złapała wypuszczony półmisek.
– Mam dobre ucho do złych rzeczy. A do ciebie jeszcze jedną prośbę. Podpiszesz? – Podał jej wieczne pióro i zdjęcie plakatu filmowego, na którym Lori, z rozpuszczonymi, rudymi włosami, skakała jak cheerleaderka przed pięcioma koszykarzami.
***
Za kierownicą czarnego phantoma siedziała ciemnooka kobieta w mundurze szofera, łudząco podobna do Salmy Hayek.
– Jedziemy, panie Cypher? – zapytała.
– Poczekaj, Leelee.
Lou Cypher raz jeszcze obejrzał zdjęcie z autografem Lori. Ikaria Marble, Mocne wsady. Uwielbiał tytuły filmów dla dorosłych. Zaciekle nienawidził sztuki i z ochotą przyjmował wszystko, co zniekształca piękno. Wyjął spod siedzenia album w skórzanej oprawie i wsunął zdjęcie Lori obok dziesiątek innych fotografii. Spojrzał na tarczę rolexa. Dziewczyna, która postanowiła być Ikarią Marble, jechała do spa swoim SUV-em, odstresować się po dziwacznej rozmowie.
Jesse Redwhite też miał wybór. Z każdym kolejnym pobytem na haju coraz mniejszy, ale na początku jednak go miał – przynajmniej tak było w wersji Lou. Za pierwszym razem mógł nie wziąć. Do tej pory nie zdarzyło mu się kierować pojazdem pod wpływem, ale słabnąca samokontrola w końcu poddała się, jak wyzuty z godności więzień zamknięty w celi z mordercą. Tym gorzej dla Lori Meyers.
Szoferka Leelee podskoczyła na siedzeniu, przestraszona piskiem opon i hukiem zderzenia. Cypher nie drgnął. Dealer samochodowy zgrzeszył, obiecując klientce najwyższe bezpieczeństwo przy każdej kolizji. Na niego też przyjdzie pora. Tymczasem Lou schował album i pokiwał głową, sycąc się ironią. Ikaria Marble. W blasku sławy, blisko słońca rozkoszy. Mogłaś spaść z wysoka. Tyle cię ominęło. Na szczęście dla mnie, do końca byłaś wolna. Dokończył myśl na głos:
– Prawda wyzwala. Tylko, że bez wyboru nie ma wolności, tak jak bez poznania nie ma wyboru. Pozostaje naga, prawda? – W ostatnim zdaniu wyraźnie zaznaczył przerwę. Wyobraził sobie przecinek jako węża i uśmiechnął się w zadowoleniu, bo lubił sofizmaty. Szoferka tylko pokiwała głową, z przyzwyczajenia. Na wybrzeżu nie brakowało dziwaków, a Lou Cypher naprawdę nieźle płacił.