Huk wystrzału. Skręt, skok, świst rykoszetu wpleciony w ryk policyjnej syreny. Odbicie, lądowanie, zamach, cios. Błysk metalu, struga krwi. Czy to wszystko trwało dłużej niż sekundę?
Zauros dochodził do siebie, jego mięśnie falowały pod skórą, pod nogi wypluł zawartość żołądka. Tak się właśnie kończyło dopalanie powyżej piątki, coś, co powszechnie uznawano za Himalaje debilizmu. Dlaczego znowu przedobrzył? Nie był pewien, jego reakcje bywały już szybsze niż jakiekolwiek zalążki myśli. Grunt, że uniknął trafienia. Mózg motoryczny podkręcony do szóstego poziomu zadziałał perfekcyjnie, lepiej niż się spodziewał. Aktualizacja warta była swojej ceny. Kiedy ją właściwie wykonał? Pieprzone skutki uboczne.
Nadal nie mógł się poruszyć, organizm trawił docierające z opóźnieniem bodźce. Przełączenie kontekstu zawsze trwało zbyt długo, nadmiarowa energia wciąż rozlewała się po neokorteksie. Kim jestem? – próbował sobie przypomnieć. Mózg szarpnął nagle jak startująca machina, Zaurosa zaczęły zalewać dźwięki. Głosy i kroki, potem chór warknięć, chrobot pazurów na asfalcie. Psowate. Przeklęte metalem zwierzęta szły na niego stadem.
Zacisnął mechatroniczną pięść, wciąż pokrytą płynami ustrojowymi tamtego. Nie lubił zabijać miętków. Kleiło się toto do wszystkiego. Kiedyś, pamiętał, przeszkadzało mu coś jeszcze. Spowalniało. Kim wtedy był? Nieistotne. Pora znikać.
Zmusił obwody do jeszcze jednego wysiłku. Wyrwał zdobycz z ciała zabitego i rzucił się w kierunku ściany. Chwila wspinaczki po kablu, skok z parapetu na parapet, uderzenie barkiem. Deszcz szklanych odłamków lunął na ujadającą pod nim psiarnię, która odpowiedziała powodzią pocisków. Nie szczędzili pestek – pomyślał, przedzierając się przez czyjąś przegniłą norę. Miętki zgłaszały pretensje, krzyczały, wymachiwały pięściami, lecz słowa odbijały się tylko od jego pancernego korpusu. Miał nadzieję, że nikogo przez przypadek nie przedziurawił.
Biegł potem dalej, skakał między budynkami, zanurzał się w zaułki, aż zmylił pogoń, a syreny stały się tylko częścią zwykłego miejskiego jazgotu.
Gdy dotarł do siebie, wciągnął pośpiesznie olej, mieszankę chroniącą ciało przed rozkładem po nadmiernym dopaleniu. Ryzykował udar mózgu, ale nie miał wyboru. Walczył o życie. Przypominało mu o tym narastające mrowienie w okolicach kręgosłupa.
– Masz to? – usłyszał nagle dziewczęcy głos.
– Kurayami?
– A niby kto? Gości się spodziewasz? Sama nie mam ochoty ciągle tu wracać.
Zauros popatrzył na nią spode łba. Nie lubił, gdy pojawiała się w ten sposób, bezszelestnie jak duch. Stała w kącie, jak zwykle ubrana w sukienkę, podkolanówki i bielutkie buciki. Włosy, proste i czarne jak myśli diabła, ściągnęła w wysoki kucyk. Wyglądała na jakieś trzynaście lat.
– Zrobiłem, co chciałaś. Czy teraz odejdziesz?
– Jeszcze nie – oznajmiła. – Zatem? Masz to czy nie?
Bolała go ręka – czuł to, choć nie było w niej już ani grama ciała. Podwinął rękaw kurtki i spojrzał ze wstrętem. Czarne, matowe smugi oplatały nadgarstek, miarowo zaciskając się i rozluźniając. Było ich więcej niż poprzednio. Pasma stężały, pojawiły się węzłowate zgrubienia pulsujące w rytmie przepływu krwi.
– Mam. Skąd wiedziałaś, że tam będzie?
– Wiedziałam i już.
– Nie po to ludzie wszczepiają sobie sejfy w ciało, żeby im je bezkarnie wyrywano. Pewnie są już na moim tropie. Dlaczego nic nie pamiętam, Kurayami?
Nie odpowiedziała. Próbował myśleć, ale czarny rak kąsał go w skroń.
– Co teraz? – zapytał.
– Znajdź kogoś, kto to otworzy.
*
„Venus Vulgaris” toczyło robactwo. Wytatuowane, hałaśliwe, farbowane i świecące w ciemności. Zauros wybrał najmroczniejszy, najbardziej zasnuty dymem kąt knajpy. TinHead zawsze czekał tam, gdzie nie było go widać.
– Jesteś wreszcie – mruknął na powitanie technik. – Zaczynałem się nudzić. Na szczęście dają Toma Oczopląsa. Zabawny gość.
Wskazał drżącym palcem smugę holoprojektora i zamarł zapatrzony w oswajający mrok wyświetlacz. Okrągłe szkła jego ciemnych okularów odbijały obraz bez najmniejszych zakłóceń, przez co same przypominały parę maleńkich ekranów. Z nosa technika ciekła gęsta żółta strużka. Mózgocwał w akcji. Tacy jak TinHead wspomagali się na potęgę, co skutkowało olbrzymimi problemami z koncentracją, o ile nie mieli szansy poświęcić się czemuś bez reszty.
Rozchybotane dłonie TinHeada zaczęły nieświadomie gładzić przeplatane miedziowymi nitkami dredy, masować cynowe obręcze. Te palce kochały chłód metalu. Co ciekawe, technicy rzadko decydowali się na coś więcej niż implanty wzrokowe. Woleli tworzyć niż korzystać.
Zauros dobrze znał tego gościa, wiedział doskonale, że współpracują od dawna i można mu ufać, mimo to nadal nie potrafił wydobyć z zakamarków swego okablowanego łba śladu informacji na własny temat. Wybiórcze uszkodzenie pamięci? Czy dopalanie mogło mieć taki skutek?
Technik oderwał wreszcie wzrok od wyświetlacza.
– Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytał z uśmiechem.
– Chodźmy na zaplecze. Rzecz jest… skomplikowana.
– Jak sobie życzysz, bracie – zanucił TinHead.
Przeszli na tyły lokalu, mijając po drodze kilku lśniących metalem osiłków. Tutejsi specjaliści niewątpliwie potrafili dbać o swoje interesy. TinHead poprowadził Zaurosa ciemnymi, upstrzonymi migotliwymi graffiti przejściami. W końcu zatrzymali się pod pancernymi drzwiami, niemal w całości zaklejonymi olbrzymim gifposterem. Nieznośna Miękkość Bytu – głosił napis. Ostatnie słowo ktoś uzupełnił niebieską szminką o wiadomy prefiks.
TinHead uniósł okulary, aby mechanizm strażniczy mógł odczytać dane klucza. Szczęk zamków obwieścił sukces. Pomieszczenie pełne było elektronicznego śmiecia, narzędzi, mechanizmów, płynów, smarów – słowem: wszystkiego, czego mógł potrzebować do pracy ambitny technik. Jedną ze ścian pokrywała wielka podobizna TinHeada – w cierniowej koronie i dwoma skrzyżowanymi na piersi rewolwerami – z czasów, gdy ledwie aspirował do miana króla podziemia, jeszcze nim wydłubano mu oczy. Paradoksalnie to, co zrobił potem – sam zamontował sobie implanty na krwawiące wciąż oczodoły – znakomicie przyczyniło się do wzrostu jego reputacji i w efekcie zdobycia upragnionej pozycji.
TinHead zapadł się w fotelu narzędziowym, silniki mechanizmów zamruczały powitalnie.
– No więc? O co chodzi?
Zauros milczał. Podwinął powoli rękaw. Smoliste pasma na przedramieniu zaczęły się już zlewać i sięgały za łokieć, na podobieństwo odrażającej, pulsującej skóry. Na ten widok TinHead aż odskoczył.
– Kurwa, bracie, co to jest?!
– Nie wiem. Złapałem coś… chyba. – Zauros zawahał się. – Po ostatnim upgradzie – dodał z wyraźnym zawstydzeniem.
– Hakowałeś się na dziko?! Zdurniałeś do reszty?
– Nie wiem…
– Pokaż to.
Technik wydobył z kieszeni światłowkrętak i przesunął go ostrożnie nad ręką Zaurosa. Czarne żyły rozpełzły się, próbując uniknąć promienia lasera, lecz jeden z wypukłych fragmentów nadpalił się, rozdął i odpadł.
– Bolało?
– Mnie nie.
TinHead skrzywił się i pokręcił głową.
– Ssiesz technikę jak tutejsze dziwki, łapczywie i jakby świat się miał zaraz skończyć. Tak nie można, bracie, trzeba znać umiar. Muszę to zbadać. Do jutra ci to przeskanuję, zrobię też zrzut twojej elektroniki. Znowu wdepnąłeś w jakieś gówno, co?
– Tin… Nie tylko dlatego tu jestem. Mam jeszcze to. Potrzebuję dostać się do środka.
Zauros wydobył z kieszeni kurtki zakrwawioną kostkę. TinHead obrzucił krytycznym spojrzeniem najpierw jego, potem ów niewielki sześcian.
– Gdzieś ty wpychał te brudne łapska, bracie? Ech, nieważne. Wpadnij jutro. Zobaczę, co się da zrobić. To będzie stała stawka.
– Dzięki, Tin – rzekł Zauros, kładąc kilka żetonów na blacie. – Przyjdę rano.
*
Zauros zarzucił podtrzymującą dawkę oleju. Próbował zasnąć, męczył się od dobrych kilku godzin. Coraz trudniej mu to przychodziło. Nawet już nie śnił. Jego umysł był chłodny i logiczny. Wydajny. Działał w sposób wyuczony i pewny. Nocne mary nie były mu do niczego potrzebne. Całe to cholerne oszczędzanie energii wydawało się pozbawione sensu. Zawsze to jednak lepsze, niż samotna kąpiel w sosie myśli nasączonych strzępami wspomnień. Po prostu chciał zabić czas. Umilić oczekiwanie.
Na nią?
Kurayami… Bał się jej, a mimo to liczył, że przyjdzie. Jak zima. Jak coś oczekiwanego, stałego. Przywykł do towarzystwa, wreszcie mógł robić coś dla kogoś. Pragnął być potrzebny, nie czuć się jak psychopatyczna kupa metalu i mięśni, za którą wszyscy go mieli.
Wściekle uderzył pięścią w bok łóżka. Drewno odpowiedziało trzaskiem.
*
– Zbadałem twój metaprocesor, bracie. To nie jest zwykłe oprogramowanie. Próbowałem wykonać inżynierię odwrotną, ale to wygląda na jakiś superjęzyk, coś, co ma miliony słów kluczowych. Tego nie potrafiłby napisać żaden człowiek.
– Czyli…
– Sam to powiedz.
– …oprogramowanie mojego rdzenia motorycznego napisała maszyna?
– Nie wiem, bracie. Mówię, jak to wygląda. Niesamowita rzecz. Te komórki to prawie nowotwór, hybryda biologii i elektroniki, nigdy nie widziałem czegoś takiego. Jakby coś przeprogramowywało ci biolinki do produkcji nowych tkanek. To już nie moja specjalność. Nie mam pojęcia, kto mógł opracować taką technologię w tajemnicy przed wszystkimi.
– Kurayami… – powiedział Zauros w zamyśleniu.
– Co?
– Nic. A kość?
– Hm. Przynajmniej z tym obyło się bez niespodzianek. Znaczy, użyłem najmocniejszych deszyfratorów, musiałem wbić się na maszyny uniwerku. Mieli lockdown na całą noc, chyba spaliłem im jakieś ważne badania. Będą z tego dodatkowe koszta, ale nieważne. Z tydzień będzie, jak nie miałem takiej jazdy, bracie, fiuuu i noc jak marzenie! Siedemset i będziemy kwita.
– W porządku. Dzięki, Tin. Więc? Co to jest?
– Nie wiem. Ściana danych. Jakiś kod. Nikt tego nie podpisał, rozumiesz. Masz to tutaj. Załadowałbym do pamięci rdzenia, ale nie wiem, czy przez to… czarne coś nie będzie problemów.
– Zrzucaj.
– Jak chcesz, bracie. Jak chcesz. Tylko nie przychodź do mnie później skwierczeć.
*
Zgodnie ze wskazówkami Kurayami przesyłał zakodowaną zawartość kości na wskazany numerycznie adres głębokiej sieci. Właściwie nie poruszał palcami, same uderzały w klawiaturę, jakby należały do jednego z tych podziemnych mistrzów deepnetowego kung-fu. Czarne włókna sterowały jego ruchami, czuł ciepły ucisk w okolicy kręgosłupa. Jedna z żył wpięła się w gniazdo terminala i drżała teraz jak szyja przełykającego łabędzia. Zauros musiał tylko cierpliwie czekać.
Nagle z ulicznego zgiełku wyrwał się zwielokrotniony echem huk wirnika helikoptera. Ciemność za oknem rozproszyły światła reflektorów, rozległy się okrzyki.
– Namierzyli mnie – warknął.
– Oczywiście. Byliby durniami, gdyby nie śledzili odcisków tych danych. Jeszcze tylko chwila! Wytrzymaj! Proszę.
Poczuł chłodny dotyk ust na policzku. Wiedział, że mała spryciula go wykorzystuje. Nie pamiętał nawet, kiedy się poznali, ale chciał być dla niej dobry. Chociaż dla niej.
Korytarz eksplodował łomotem ciężkich kroków. Coś rąbnęło, drzwi wyleciały z zawiasów.
– Już! – krzyknęła niemal w tym samym momencie Kurayami. – Powstrzymaj ich, póki nie skończy się transfer!
Zauros cofnął ręce, wysączające się z ramienia kable zawisły luźno niczym martwe węże. Wtedy się zaczęło. Jego wielki rajd.
Pociski rozpruły powietrze. Dopalenie pięć, sześć. Potem siedem. Świat zlał się w barwne smugi, jak wielowarstwowy tort z rodzynkami zawieszonych w powietrzu kul. Nie musiał nic robić. Ciało reagowało niezależnie, kontrolowane przez zewnętrzny ośrodek elektromotoryczny. Unik, wymach, skok do przodu. Jeszcze w locie wykonał gwałtowny skręt tułowia.
Nie przeżyję tego, nie przeżyję. Przeszedł na osiem. Coś rozszarpało mu prawe ramię, rwał jednak wciąż do przodu, żywy i wściekły. Gdy dopadł pierwszych miętków zaczęło się piekło. Nie lubił broni palnej, była zbyt wolna. Kolejny gość zbryzgał sobą ściany. Czarne macki ożyły, owijały się wokół głów, wyrywając je z tułowi.
Chciał ją chronić. Musiał. Żyła w nim. Nie istniała? Dla niego była bardziej prawdziwa niż te wszystkie miętki miażdżone potęgą jego chromowanych pięści. Wziął ją w opiekę. Nie wiedział dlaczego. Czuł, że tak trzeba. Że kiedyś zawiódł i skończyło się to bardzo źle.
Miętki zalewały korytarz wnętrznościami, prawie zrobiło mu się ich żal. Głuche uderzenia pocisków wzbijały kłęby pyłu. Zauros poczuł szarpnięcie w kolanie, chrupnęło. Przegrzane ciało nie potrafiło odpowiedzieć reakcją. Stracił kontrolę, upadł. Leżał jak sparaliżowany, rozpływał się w kałuży krwi, jego żywe tkanki rozpadały się, a gorące, ścinające się gwałtownie białka rozpierały ciało od środka.
Choć jego oczy zgasły, nadal ją widział.
– Zabiją cię – powiedział w myślach.
– Dobrze wiesz, że nie. – Jej głos obniżył się, stopniowo nabierając męskich cech. – Pamiętasz już, kim jestem.
– Kurayami…
Dziewczynka zamigotała i zniknęła. W smażącej się głowie Zaurosa pojawiły się setki obrazów, tych które utracił, które odrzucił. Przypomniał sobie. Jaka znów Kurayami?! Luna! Tak miała na imię! Moja kochana, mała Lunka! Ostatnia myśl pękła jak bańka, jego ciążące ołowiem ciało uśmiechnęło się jeszcze na pożegnanie.
*
Infobox bzyczał cichutko, skupiony TinHead kiwał rytmicznie głową, jakby słuchał jakiejś dobrej muzyki, a nie ponurych wiadomości.
– Dziś wieczorem Igor „Zauros” Vogel, wielokrotny morderca, zginął z rąk dzielnych policjantów Old City. Komenda Główna ogłosiła żałobę w związku z utratą dziesięciu funkcjonariuszy zatłuczonych rękami cyberpsychola. Vogel należał do pierwszych mechagliniarzy wysłanych na ulice naszego miasta. Jego błyskotliwa kariera zakończyła się kilka lat temu, gdy wskutek ataku psychozy dehumanizacyjnej brutalnie zamordował własną córkę, Lunę, oraz żonę, Teresę. Od tamtego czasu szaleniec ukrywał się w odmętach slumsów, gdzie został nareszcie wytropiony i usunięty. Według nieoficjalnych informacji, morderca zamieszany był również w szpiegostwo korporacyjne…
Tin poczuł falę gorąca za uszami, zaschło mu w ustach. Nie mógł tego słuchać. Nie po raz kolejny. Zmienił kanał.
– …ezwykły nowy gracz na korporacyjnej arenie. Pakiet kontrolny Detroit Space Tech został właśnie zakupiony przez nikomu nieznaną firmę Kurayami Inc. Cały zarząd DST podał się do dymisji. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, ceny akcji giganta technologicznego na giełdzie panamerykańskiej wystrzeliły w górę. Agencje polityki korporacyjnej badają sprawę…
– Ładna nazwa: „Kurayami”. Nie sądzi pan? – powiedział nagle ktoś obok.
Opalony mężczyzna w czarnym garniturze szczerzył się do TinHeada idealnym uzębieniem. Wyglądał jak sen korporacyjnego boga. Pracownik perfekcyjny, tysiąc procent normy.
– Nigdy o tym nie myślałem – odpowiedział technik i odwrócił głowę.
– Kurayami oznacza ciemność. Ciekawe, prawda?
TinHead drgnął, sam nie wiedział dlaczego. Nieznajomy wzbudzał w nim niejasny niepokój. Popatrzył na niego podejrzliwie.
– Potrzebujesz czegoś, bracie?
Twarz tamtego rozjaśnił uśmiech.
– Owszem. Potrzebuję – odrzekł, wyciągając dłoń. – Bracie.
Jeśli technik zdążył dostrzec wystrzelone ku jego oczom czarne nici, poczuć ich gorączkowy, pełzliwy oplot, to wspomnienie tego faktu nadpaliło się zaraz, rozdęło i odpadło.