W piątek wieczorem powiesili mąciwodę Baboozona. Porządna, głośna egzekucja, sporo ludzi przyszło popatrzeć. Burmistrz wygłosił przemówienie, ale zgromadzeni z tyłu tradycyjnie nic nie słyszeli poprzez szum silników, więc wiwatowali w nieodpowiednich momentach, wprawiając zarządcę Stunożnego Miasta w konsternację.
W sobotę rano zwłok już nie było, choć rozkaz Burmistrza był jasny: mają wisieć do niedzieli.
Trup zniknął, pozostało pytanie: kto ukradł zwłoki Baboozona?
***
– Po co ukradłeś zwłoki obywatela Baboozona? – Kapitan Vanderkruger oparł zaciśnięte pięści na blacie stolika. – Czy przedstawiały dla ciebie jakąś wartość materialną? Czy miałeś zamiar dokonać konsumpcji? Czy chciałeś użyć ich jako artefaktu w czarnomagicznym rytuale? – Nagle jego oczy zmieniły się w dwie wąskie szparki. – Czy jesteś fetyszystą?
Vertiri spojrzał na niego tępo i wolno pokręcił głową.
– Ile razy mam panu powtarzać – powiedział cierpliwie – ukradłem zwłoki tylko raz i przez przypadek. Miałem wtedy dziesięć lat. Pomagałem ojcu. Nie wiedziałem nawet, że zamierza ukraść z szafotu zwłoki dziadka. Ten jeden raz nie czyni ze mnie jakiegoś kleptomana-nekrofila.
– W papiery masz wpisane: złodziej zwłok.
Vertiri jęknął.
– Niech pan posłucha… Nic nie zrobiłem, przysięgam na wszystkie odnóża Wielkiej Stonogi. Jestem równie niewinny jak pan.
Vanderkruger uniósł brwi.
***
Kapitan Vanderkruger lubił U Karalucha, ponieważ muzyka była niezła, barman nie gadał za dużo, a lampy zawsze były częściowo wygaszone i łatwiej przychodziło udawanie, że nie widzi tych wszystkich handlarzy narkotyków, dziwek, alfonsów, kieszonkowców czy po prostu typów o gębach tak paskudnych, że dziękujesz Wielkiej Stonodze, kiedy w końcu znikają z oczu.
Zachodził do baru niemal codziennie po pracy i zawsze natykał się na jakieś podejrzane indywiduum, ale składał to na karb specyfiki tego miejsca. Całe miasto było dziwaczne, szczególnie niższe poziomy, gdzie znajdował się U Karalucha.
Stunożne Miasto powstało we wnętrzu gargantuicznej, mechanicznej Stonogi. Od łba aż po odwłok, wydrążony stalowy robak był istnym labiryntem korytarzy, sal, przejść między poziomami i dawno zapomnianych alejek, biegnących pod zwojami grubych czarnych rur. Bezustannie wstrząsana szarpnięciami, napędzana trochę magią, trochę parą z wielkich kotłów, Stonoga nigdy się nie zatrzymywała. Mknęła przez świat niosąc w swoim brzuchu całe miasto, rozrastające się w jej wnętrzu jak rak.
Na drugim końcu baru dostrzegł faceta, który wydał mu się znajomy. Musiał dobrze wytężyć pamięć, nim w końcu przypomniał sobie, skąd kojarzy gościa: to Mustafa Baboozon we własnej osobie, ojciec niedawno straconego Baboozona Juniora, a zarazem dyrektor Olśniewającego Cyrku Mustafy Baboozona.
Plotki mówiły, że rzadko schodził na dół. Baboozoński cyrk mieścił się setki stóp ponad stalowym grzbietem Stonogi, w przycumowanym do niej sterowcu. Pomalowany w lśniące złote i zielone pasy, był w rzeczy samej olśniewający, szczególnie w słoneczne dni – wówczas niemal oślepiał. Wielu przyzwyczajonych do wiecznego półmroku Stonożan straciło w ten sposób wzrok na kilka długich godzin.
Vanderkruger nie pamiętał, by kiedykolwiek spotkał Baboozona na dole, w trzewiach Miasta. Mężczyzna był nie do poznania bez swojego barwnego kostiumu i szaleństwa w oczach.
Vanderkruger przysunął się i odchrząknął.
– Obywatel Baboozon?
Dyrektor cyrku odpowiedział pełnym niechęci spojrzeniem.
– A kto pyta?
– Kapitan Vanderkruger. Prowadzę sprawę zniknięcia zwłok pańskiego syna.
– Ach, to pan. – W głosie Baboozona nie było żadnych emocji, jakby nic go już nie obchodziło. – Coś nowego?
– Aresztowaliśmy podejrzanego o kradzież.
Baboozon pokiwał głową.
– Kto to?
– Zwykły dzieciak. Pracuje w budzie z zapiekankami na Skrzyżowaniu Dwóch Węzłów.
– Po co miałby kraść zwłoki mojego syna?
Vanderkruger zabębnił palcami po barze.
– Nie wiemy – odparł niechętnie. – Ale jego ojciec parał się szabrownictwem. Podejrzewamy, że młody poszedł w jego ślady. Za zwłoki pańskiego syna na pewno dostał w odpowiednich kręgach sporą sumę. A wie pan, jacy są mieszkańcy dolnych poziomów. Zrobią wszystko dla pieniędzy.
Ledwie skończył zdanie, natychmiast poczuł się jak hipokryta. Sam pochodził z labiryntu niskich korytarzy, wgryzających się w głąb brzucha Stonogi. Ale z drugiej strony – doskonale pamiętał życie z daleka od powierzchni. Jego rodzice rzeczywiście zrobiliby wszystko dla paru groszy, które wystarczyłyby tylko na suchą bułkę.
Baboozon zdawał się go nie słuchać. Wpatrywał się w swoje splecione na kolanach dłonie, kiwając się lekko w przód i w tył. Vanderkruger dopiero teraz wyczuł subtelną, ale charakterystyczną woń smarowej nalewki, która otaczała dyrektora cyrku. Czyli nawet wielki Olśniewający Baboozon zapija smutki alkoholem. I to alkoholem powszechnie uznawanym za przysmak hołoty z dolnych poziomów.
Vanderkruger położył dłoń na ramieniu Baboozona i powiedział łagodnie:
– Na pewno postawimy złodzieja przed wymiarem sprawiedliwości.
– Z całym szacunkiem – odezwał się Baboozon – ale mam to gdzieś. Ten sam wymiar sprawiedliwości zdecydował, że mój syn zostanie skazany na śmierć za malowanie na murach.
Vanderkruger rozejrzał się nerwowo. Takie gadanie podpadało pod Podjudzanie do Buntu i mógł, a nawet powinien, aresztować dyrektora cyrku. Z drugiej jednak strony, staruszek był pijany i niedawno stracił syna. Chyba może ograniczyć się do prostego ostrzeżenia.
– Proszę uważać co i do kogo pan mówi – powiedział półgłosem kapitan. – Dla pańskiego dobra. Wyrok Sądu był słuszny, a pański syn, bądź co bądź, działał w ruchu oporu. Był podżegaczem i buntownikiem. A wie pan, że prawo surowo karze tych, którzy usiłują je podważyć.
– Na litość Wielkiej Stonogi – jęknął Baboozon. – Przecież był tylko głupim dzieciakiem, który nie wiedział, co za bzdury na murach wypisuje! Zasługiwał na porządne lanie, a nie stryczek!
Po bladych, wyschniętych policzkach starego człowieka spłynęły łzy. Otarł je niecierpliwie rękawem czarnego surduta, odwracając twarz. Vanderkruger spuścił wzrok.
– Powinienem już iść – wymamrotał w stronę swoich butów. – Obowiązki, rozumie pan…
– Proszę iść – odparł Baboozon zduszonym głosem – i nie pokazywać mi się więcej na oczy.
***
Dwóch barczystych policjantów eskortowało Vertiriego do kotłowni, którą od posterunku dzielił cały labirynt wąskich korytarzy, prowadzących na odwłok. Krata pod ich stopami uginała się lekko. Z sufitu zwisały nagie żarówki, chyboczące się w rytm wstrząsów Stonogi. Gdy weszli nieco głębiej w trzewia miasta, Vertiri zauważył na żarówkach czerwone woale.
– Dzielnica czerwonych żarówek – powiedział jeden z policjantów, szczerząc zęby.
– Wiem – warknął chłopak. – Nie mam pięciu lat.
Z jednej z bocznych odnóg wysunęła się kobieta. Światło padające przez warstwę czerwonego materiału barwiło jej skórę na niesamowity kolor. Vertiri jak zahipnotyzowany wpatrywał się w nieruchomą twarz prostytutki, dopóki nie minęli zakrętu korytarza, za którym zniknęła mu z oczu.
Schodzili krętymi metalowymi schodami, tak wąskimi, że musieli iść gęsiego, coraz niżej i niżej. Vertiri domyślał się, że są już niedaleko, pewnie na poziomie pierwszym. Robiło się coraz bardziej duszno i gorąco, na czole chłopaka zaperlił się pot. Spomiędzy płytek w podłodze sączyły się wąskie pasma pary, a gdy przypadkiem dotknął ściany, zaskoczyło go, jak ciepła jest.
Kotłownia zapierała dech w piersiach. Vertiri nigdy nie był na powierzchni, wychował się w tunelach niższych poziomów Stunożnego Miasta, niebo i horyzont znał tylko z opowieści dziadka, który wiele lat temu odwiedził Olśniewający Cyrk Mustafy Baboozona, dlatego długa, wysoko sklepiona hala zrobiła na nim ogromne wrażenie. Stał przez chwilę oparty o barierkę galerii, biegnącej wzdłuż ścian i obserwował kręcących się po hali więźniów. Spodziewał się, że będzie ich więcej, tymczasem dostrzegł może trzydzieści odzianych w szare pasiaki sylwetek.
– Max! – krzyknął jeden z policjantów prosto do ucha Vertiriego, sprawiając, że chłopak podskoczył. – Mamy dla ciebie nowego!
Dopiero teraz Vertiri zauważył, że po metalowej kładce szedł ku nim jakiś mężczyzna. Był wysoki i żylasty, Vertiri zauważył nóż przy jego pasku i zawijasy tatuaży na przedramionach. Zrobione czarnym atramentem rysunki przedstawiały kanciaste stonogi.
– Kto to? – zapytał Max, uściskiem dłoni witając się z policjantami. Spojrzał z góry na Vertiriego.
– Szabrownik. Ukradł zwłoki Baboozona Juniora.
– Na chuj żeś ukradł zwłoki Baboozona Juniora? – zdziwił się Max.
– To nie ja – zaprotestował Vertiri.
Mężczyźni roześmiali się.
– Wszyscy tak mówią. – Max walnął go w plecy. – Mam całą kotłownię pełną ludzi, którzy niczego nie zrobili.
***
Korytarzem Zapomnianych Vanderkruger chodził szybko, jak najmniej rozglądając się na boki, a najczęściej starał się tę część Stunożnego Miasta omijać; tak jak każdy normalny obywatel. Korytarz stanowił niewygodne przypomnienie, co dzieje się z tymi, którzy gadają za dużo. Zwykłych przestępców zsyłano po prostu do kotłowni, zaś egzekucje podjudzaczy i spiskowców odbywały się zwykle publicznie, przez powieszenie. Ci najbardziej problemowi trafiali do Korytarza Zapomnianych. Zostawali wchłonięci.
Stonożanie od małego uczą się, że stanowią część Miasta. Mały element większej całości, trybik, który musi dostosować swoje obroty do reszty mechanizmu, aby Stonoga sprawnie funkcjonowała. W Korytarzu Zapomnianych wszystko nabierało jeszcze dosłowności. Skazańcy byli wchłaniani przez czarny metal, wrastali dosłownie w trzewia Stonogi i znikali na zawsze. Czasami, jeśli ktoś miał szczęście, zostawał po nim czubek nosa bądź buta, sterczący ze ściany, ale zdecydowana większość przepadała na zawsze jakby nigdy nie istniała, a tym, którzy ich znali, pozostawało tylko zapomnieć i przejść nad wszystkim do porządku dziennego. W Stunożnym Mieście nie pisało się skarg i odwołań.
Gdy Vanderkruger zaczynał pracę w policji, dostawał czasami rozkaz, by takiego biedaka odeskortować na miejsce wymierzenia kary. Wraz z nimi szedł strukturomag, który zaklinał materię metalu tak, aby zrosła się wokół postawionego pod ścianą skazańca. Vanderkruger pamiętał dzień, w którym po raz pierwszy był świadkiem wchłonięcia – pomyślał, że ściany zasklepiały się nad twarzą przerażonego skazańca jak żywa tkanka. Wówczas uderzyło go, że Stunożne Miasto zachowuje się nieraz jak świadoma istota.
Przyszło mu to znów do głowy, gdy Stonogą wstrząsnęło, a zwoje czarnych rur na suficie przyniosły echo jakiegoś odległego krzyku.
Przyspieszył kroku.
Nie lubił tędy chodzić, ale Korytarz Zapomnianych był jedyną drogą do Podpoziomu – czegoś w rodzaju podwozia Stunożnego Miasta, najniższej, najciaśniejszej jego warstwy – a zarazem mieszkania Pełzacza.
Jego prawdziwego imienia Vanderkruger nigdy nie poznał, ale nadał mu to przezwisko na swój własny użytek. Kojarzyło się z czymś małym, ohydnym i gnieżdżącym się gdzieś pod podłogą – a więc pasowało idealnie.
Na końcu Korytarza zsunął się po wąskiej drabince. Ciemność zamknęła się nad jego głową; wąski pasek światła padający z góry nie sięgał dalej niż parę stóp w głąb wąskiego gardła Podpoziomu.
Zapalił latarnię i z duszą na ramieniu ruszył naprzód. Jego uszy wypełniła cisza, gęsta jak wata i równie chłonna. Nie słyszał nawet własnych kroków. Szedł przed siebie poprzez ciszę i ciemność, nie zaglądając do otwierających się od czasu do czasu bocznych korytarzy prowadzących w jakieś niezbadane przez nikogo, zapomniane nawet przez inżynierów zakątki Stunożnego Miasta. Starał się nie myśleć o klaustrofobicznej ciasnocie tunelu i potężnej masie metalu, która ciążyła tuż nad jego głową, tak nisko, że gdyby wyciągnął rękę, mógłby dotknąć sufitu. Odruchowo przygarbił się i wbił wzrok w podłogę. Latarnia dawała niewiele światła, ledwo widział własne stopy w czarnych butach.
Tak mocno skupił się na opanowywaniu paniki, zagnieżdżonej gdzieś w żołądku, że niemal upuścił latarnię, gdy coś skrzeknęło z boku:
– Zgaś to światło!
Vanderkruger zaklął pod nosem, ale niechętnie wykonał polecenie. Znalazł się w absolutnej ciemności, czując czyjąś obecność zdecydowanie za blisko, jak na jego gust. Odruchowo położył dłoń na kaburze.
– To nie będzie konieczne, kapitanie – usłyszał cichy, uprzejmy głos. Dobiegał zapewne z niewidocznej wnęki korytarza. – Może się pan odprężyć. Przerabialiśmy to tyle razy. Nie mam złych zamiarów ani żadnej broni, cierpię po prostu na światłowstręt.
– Niefortunnie – mruknął Vanderkruger.
– Są gorsze miejsca, w których może się znaleźć osoba ze światłowstrętem, proszę mi wierzyć. Przejdźmy do interesów.
– Muszę coś znaleźć. Kogoś. Znaczy, coś, technicznie rzecz biorąc. Zwłoki.
Pełzacz westchnął. Gdyby unoszone brwi wydawały dźwięk, brzmiałby dokładnie jak to westchnienie.
– Zaginione zwłoki Baboozona Juniora?
– Słyszałeś o tej sprawie?
– Każdy o niej słyszał. Od głowy aż po odwłok, całe Stunożne Miasto o tym mówi. Baboozon był popularnym młodym człowiekiem. Niektórzy powiedzieliby, że decyzja o straceniu go była błędem ze strony Burmistrza.
– Tak, cóż – odparł Vanderkruger, wyuczonym przez lata pracy w policji odruchem ignorując to, czego słyszeć nie chciał lub nie powinien. Czasami pewne rzeczy lepiej zapomnieć lub udawać, że nigdy się z nimi nie zetknęło. – Aresztowaliśmy złodzieja, ale niestety nie chce nam powiedzieć, gdzie ukrył zwłoki.
– Znajdę je bez problemu. Ma pan coś należącego do młodego Baboozona?
– Tak. Papierośnicę. Nada się?
– Jak najbardziej. Proszę położyć ją na ziemi. Doskonale. A teraz… Może pan odejść.
Vanderkruger usłyszał cichy brzęk podnoszonej papierośnicy, szelest i ledwie słyszalny szmer. Niewidzialna obecność Pełzacza zniknęła i kapitan niemal fizycznie odczuł nagle swoją samotność oraz potężny ciężar Miasta, jakby spoczywający bezpośrednio na jego barkach. Złapały go mdłości. Drżącymi dłońmi zapalił latarnię i wycofał się szybko z Podpoziomu, a Korytarz Zapomnianych pokonał niemal biegiem. Zwymiotował dopiero na pełnej ludzi Handlowej.
***
– Pierwsza zasada kotłowni brzmi: Stunożne Miasto nigdy się nie zatrzymuje – powiedział Max. – Naszym zadaniem jest pilnować, aby cały czas szło. Jasne?
Vertiri skinął głową. Uwaga wszystkich skupiała się na nim, co nieco go onieśmielało; pozostali skazańcy pracujący w kotłowni stali dokoła lub przysiedli na skrzyniach z drewnem. Słuchali jak Max tłumaczy, na czym polegają zadania palaczy, a od czasu do czasu dorzucali od siebie porady praktyczne.
– Uważaj na łopatę, do której przywiązana jest niebieska wstążka. Odpada szufla.
– Nigdy nie noś więcej niż dwa wiadra naraz!
– Dużo pary ma być.
– Nie próbuj klepać Rovy w tyłek, bo wybije ci zęby. – To wywołało powszechny śmiech, a Vertiri, przełykając głośno ślinę i uśmiechając się wymuszenie, zerknął na jedyną kobietę w towarzystwie. W życiu by mu do głowy nie przyszło, by klepnąć ją w tyłek. Samym spojrzeniem wybijała zęby. Ale uwaga wywołała uśmiech na jej twarzy; mimo matowych i brudnych włosów i blizny przecinającej usta, Rova wyglądała całkiem ładnie.
– Zapytaj Maxa o drugą zasadę kotłowni – odezwał się nagle jeden z palaczy, siedzący na szczycie wieży ze skrzyń, ucinając tym samym rechoty. O ile Vertiri dobrze pamiętał, miał na imię Coen.
– Jaka jest druga zasada kotłowni? – zapytał posłusznie Vertiri.
Max uśmiechnął się pod nosem.
– Zrobimy wszystko, by złamać zasadę pierwszą.
Na twarzy Vertiriego nie odmalował się nawet cień emocji. Sytuacja, w której obecnie się znajdował stanowiła dla niego całkowitą nowość. Całe życie spędził na dolnych poziomach, nie sprawiał nikomu kłopotów – poza, oczywiście, tą jedną pomyłkową kradzieżą, której dokonał nieświadomie mając dziesięć lat – i doznawał aktualnie poczucia głębokiej niesprawiedliwości. Sprzedawał tylko zapiekanki ze szczurzego mięsa i rozgotowanych warzyw, nigdy nikomu w niczym nie wadził! Nie miał żadnych aspiracji, marzeń ani rewolucyjnych skłonności. Cała ta historia z kradzieżą zwłok z miejskiego szafotu była absurdalna i przypominała jakiś senny koszmar.
A teraz stała się odrobinę bardziej niedorzeczna.
– Czy to jakiś rodzaj testu? – zapytał ostrożnie. Wychował się w Stunożnym Mieście, gdzie każde słowo może zostać użyte przeciwko tobie. Takich rzeczy nie zdradza się przypadkowym przechodniom. – Nie jestem elementem rewolucyjnym – dodał na wszelki wypadek.
– Chyba jesteśmy ci winni jakieś wyjaśnienia – odparł Max. – W końcu przez nas trafiłeś do kotłowni. Wybacz, byłeś ofiarą, którą musieliśmy być gotowi ponieść. Prawda jest taka, że Baboozon żyje, a my planujemy zatrzymanie całego przeklętego miasta.
Spojrzał na Vertiriego z dumą, jakby oczekiwał oklasków. Nie otrzymał nic takiego, chłopak patrzył nań z kompletnym brakiem zrozumienia w oczach.
– Ale co mają z tym wspólnego zwłoki Baboozona? – zapytał w końcu.
– Jakie tam zwłoki, Baboozon żyje i ma się dobrze. Zszedł do podziemia, aby stamtąd dowodzić, hm, powstaniem. Upozorowaliśmy jego śmierć. Dobry strukturomag w trzy sekundy sprawi, że będziesz wyglądać jak zimny trup, a tak się składa, że my mamy najlepszego strukturomaga w mieście.
– Kogo?
Max uśmiechnął się skromnie.
– Mnie.
Vertiri wytrzeszczył oczy, a Coen plasnął go otwartą dłonią w potylicę.
– Myśl, młody, myśl. Sądziłeś, że jak jeden człowiek miał przypilnować całej zgrai kryminalistów?
Vertiri roztarł bolące miejsce z tyłu głowy i rzucił Maxowi sceptyczne spojrzenie.
– I taki potężny mag jak ty miałby sobie po prostu siedzieć w kotłowni i pilnować bandy kieszonkowców?
– Wciąż lojalny, już niewygodny.
– Wypadł z łask – przetłumaczyła Rova.
– No dobrze, ale co ja mam z tym wszystkim wspólnego? – zapytał z rozpaczą Vertiri.
– Nic – odparł Max. – Ja też nie wiem, skąd się wziąłeś w tym planie, ale skoro już tu jesteś, możesz się przydać. Ktoś musiał zostać oskarżony o kradzież zwłok Baboozona i padło akurat na ciebie. Przykro mi. Ale możesz to odczytywać jako szansę.
– Szansę na co? Na podpadnięcie Burmistrzowi i jego świcie? Dzięki wielkie.
– Szansę na zrobienie czegoś ze swoim żałosnym życiem. – Coen zeskoczył na ziemię, stanął przed Vertirim i stuknął go palcem w pierś. – Spójrz na nas. Jesteśmy bandą nieudaczników, bez naszego planu bylibyśmy po prostu żywymi trupami, targającymi tam i z powrotem wiadra z wodą, dopóki serce nam nie wybuchnie, czy co to tam serca robią w chwili zawału. Wsadzili nas tu za jakieś głupie występki i niedorzeczne przewinienia. Ja świsnąłem sakiewkę jakiemuś fircykowi na Górnym Placu, żeby mieć za co wykarmić dzieci. Rova – wskazał kciukiem dziewczynę – pracowała jako prostytutka i pewnego dnia złamała nos klientowi, który za bardzo zatracił się w zabawie sado-maso. A Max był kiedyś, cholera, prawdziwą grubą rybą… Pierwszym katem Burmistrza. Dopóki nie odmówił wykonania rytuału wchłonięcia na jakimś dzieciaku. Wtedy zesłali go tutaj. I nikt z nas się nie łudzi, że pewnego dnia wyjdziemy na wolność i jak gdyby nigdy nic wrócimy do normalnego życia. Jesteśmy tanią siłą roboczą i nikt za nami na górze nie tęskni. Rozumiesz?
Vertiri zacisnął zęby.
***
– Kapitanie? – Młoda funkcjonariuszka, Arik, zajrzała do gabinetu Vanderkrugera. Pod pachą trzymała pudełko. – Szczur pocztowy do pana.
– Dziękuję.
Wyciągnął węszące zwierzątko z kartonu i odpiął maleńką tubę, przywiązaną do jego nóżki. Szybko przebiegł wzrokiem treść krótkiej notki, natychmiast rozpoznając charakterystyczne, drobne pismo Pełzacza.
Rozpytywałem wszędzie. Węszyłem w każdym zakątku Stunożnego Miasta. Gdyby zwłoki Baboozona ukryto, moje szczury by je znalazły. Trup przepadł bez śladu. Może powinien Pan rozważyć istnienie innego powodu, dla którego zwłoki obywatela Baboozona zapadły się, metaforycznie rzecz biorąc, pod ziemię?
Z wyrazami szacunku,
Pełzacz
Nie zastanawiał się, skąd Pełzacz wie, jakie Vanderkruger nadał mu przezwisko: płacił w końcu za dowiadywanie się o wszystkim, co dzieje się w Stunożnym Mieście. I w tym akurat Pełzacz, jak po raz kolejny udowodnił, był naprawdę dobry.
Vanderkruger oparł łokcie na biurku i z pełnym zmęczenia westchnięciem ukrył twarz w dłoniach. Wzdrygnął się, gdy drzwi otworzyły się i Arik wsunęła głowę do środka.
– Wszystko w porządku, kapitanie? – zapytała grzecznie.
Patrzyła na niego wielkimi, jakby wiecznie zdziwionymi oczami. Miała ładną, dziecinną buzię i głowę ogoloną na zero. Przed wstąpieniem do policji kadetom zalecano ostrzyżenie głów. Zbyt wielu dobrych funkcjonariuszy zostało oskalpowanych, gdy w czasie pościgu za podejrzanym musieli wciskać się w wąskie szczeliny między trybikami, a za długie kosmyki wkręcały się między kółka zębate. Zaskakujące, ilu przestępców sądziło, że chowanie się we wnętrzu maszynerii jest dobrym pomysłem.
– Tak, Arik – odparł, źle maskując wyczerpanie w głosie. Cała ta sprawa wydawała się dziwna; szczególnie to, jak bardzo szefostwo naciskało na jak najszybsze znalezienie zaginionych zwłok. Vanderkrugerowi od razu włączyły się lampki ostrzegawcze. Coś tu śmierdziało i nie był to rozkładający się trup Baboozona. Z tego co kapitan wiedział, trupa mogło w ogóle nie być.
Wstał gwałtownie i chwycił przewieszony przez oparcie krzesła płaszcz.
– Chodź, Arik. Poszukamy tych zwłok razem.
***
– Wyobraź sobie, że żyjesz w mieście, które nigdy nie trwa w bezruchu. Nigdy. Ani przez sekundę. Idzie przed siebie, bezustannie, nigdy się nie zatrzymując i nawet najstarsi mieszkańcy nie pamiętają, by kiedykolwiek stanęło choć na chwilę. Wszystko w nim kołysze się, trzęsie, wibruje, podłoga drży, grzbietem olbrzymiej Stonogi wstrząsają dreszcze, gdy napotyka na swojej drodze przeszkody – ale nic nie może jej zatrzymać. Nawet drzewa ścina w ruchu, mieląc je swoimi potężnymi żuwaczkami.
A teraz wyobraź sobie, że pewnego dnia wszystko zamiera.
Wyobraź sobie, że każda część maszyny nieruchomieje; bezruch ogarnia wszystko, od maleńkich trybików, po olbrzymie stalowe odnóża i mieszkańców Miasta, którzy porzucają swoje zajęcia i w pełnej zdumienia ciszy patrzą po sobie, szukając w twarzach sąsiadów odpowiedzi na pytanie: co się dzieje?
Na początku nie dociera do nich, że umilkły silniki. Dopiero po chwili co bystrzejsi zaczynają rozumieć: Stunożne Miasto stoi.
Wyobrażasz to sobie?
Vertiri zaprzeczył. Próbował sobie wyobrazić nieruchomy świat, nagłą ciszę wypełniającą korytarze, brak drżenia pod stopami i nad głową, ale nie potrafił.
– Panika – powiedział ze źle skrywanym triumfem Coen. Słowo chyba mu się spodobało, bo powtórzył: – Panika. Chaos. Wszechobecny strach.
– I co z tego? Będziecie mieć tłum przerażonych ludzi na ulicach i tyle. Co wam z tego przyjdzie?
– Przerażonych ludzi na ulicach i wkurwiony rząd na szczycie. – Max przeskoczył skrzynię, na której siedział Vertiri i spoczął obok. – Suń się, młody.
– No dobra, a co zrobicie z wkurwionym rządem? – Vertiri sunął się. – Obalicie go?
– Kto mówi o obalaniu? Czasem wystarczy nieźle zaleźć im za skórę. Żeby trochę się przestraszyli. Żeby nie zapomnieli. Żeby następnym razem, gdy będą wieszać tych, którzy mają coś do powiedzenia na temat niesprawiedliwości i okrucieństwa, gdy zechcą zsyłać kieszonkowców kradnących, aby wykarmić dzieci, do kotłowni, gdy zdecydują, że dziecko zasługuje na wchłonięcie: żeby wówczas pamiętali o tej chwili strachu, niepewności i słabości. Żeby pamiętali.
***
Wyszli z komisariatu i od razu zatrzymał ich mały tłumek zgromadzony na ulicy. Vanderkruger zmarszczył brwi. Stonożanie stali przed ścianą i rozmawiali przyciszonymi głosami. Kapitan wypatrzył ponad głowami wysoką postać kaprala Loke’a. Stuknął go w ramię.
– Co tu się dzieje?
Policjant spojrzał na niego z zakłopotaniem.
– Ktoś… ktoś nabazgrał to na murze… Nie wiem, kto ani kiedy…
Na ścianie, czerwoną farbą, jakiś dowcipniś napisał: Baboozon nie umarł. Vanderkruger wpatrywał się przez chwilę w krzywe litery, modląc się, żeby cała afera już się skończyła. Nie do takich rzeczy był przyzwyczajony.
– To pewnie jakieś dzieciaki – mruknął.
– Zwolennicy Baboozona to też tylko dzieciaki – powiedziała Arik. – O bardzo rewolucyjnych poglądach, jeśli pan wie, o czym mówię.
Nie zdążył odpowiedzieć, bo Stonogą potężnie zatrzęsło. To zdarzało się od czasu do czasu, Miasto drżało w posadach, szklanki spadały z półek, a mieszkańcy tracili równowagę. Arik wpadła na Vanderkrugera i przewróciłaby się, gdyby jej nie złapał.
– Ostatnio coraz częściej się trzęsie – zauważyła dziewczyna, prostując się i odsuwając nieco od kapitana. – Wpada w depresję, biedaczka.
Roześmiała się nerwowo. Vanderkruger odpowiedział dziwacznym grymasem, który miał służyć za uśmiech. To był bardzo przechodzony żart. Stonożanie powtarzali go przy okazji niemal każdych silniejszych wstrząsów. Jemu, osobiście, idea Stonogi wpadającej w depresję, wydawała się nieco niepokojąca.
– Chodźmy stąd, Arik. – Pociągnął dziewczynę za ramię i poprowadził za sobą w dół ulicy. Wkrótce przekonali się, że dowcipnisiów odpowiedzialnych za pomazanie ścian komisariatu musiało być więcej. Dużo więcej. Gdziekolwiek się nie odwrócili, ze ścian krzyczały czerwone napisy: Baboozon nie umarł.
– Nie jest dobrze – mruknął Vanderkruger i zaczepił przebiegającego obok funkcjonariusza, machając mu przed twarzą odznaką. Chłopak zasalutował w biegu i zatrzymał się, dysząc ciężko. – Wiadomo już, kto to zrobił?
– Nie mam pojęcia, kapitanie. Pojawiły się w nocy, wszędzie, w całym mieście!
– I nie ma żadnych świadków? – nie dowierzał Vanderkruger.
– Na pewno jacyś by się znaleźli, ale nikt nie chce nic mówić. Patrzą tylko tak ponuro, nieprzyjaźnie jakoś i odpowiadają, że nic nie widzieli. Chyba nie podobało im się, co Burmistrz zrobił młodemu Baboozonowi. Do licha, rozmawiałem dziś z sąsiadami z mojej ulicy, bo podobne napisy pojawiły się na ścianie mojego domu. Przesłuchiwałem obywateli, których znam całe życie. – Na twarzy chłopaka pojawiło się zakłopotanie zmieszane ze zdziwieniem. – Nie chcieli mi nic powiedzieć. Traktowali mnie jak… jak wroga, kapitanie.
Spojrzał szeroko otwartymi oczami na Vanderkrugera, wahając się, czy dodać coś jeszcze, co wyraźnie ciążyło mu na sercu.
– Coś jeszcze? – zachęcił Vanderkruger.
– Podobno… Podobno ktoś go widział. Baboozona. Na dolnych poziomach, całego i zdrowego. Nie wiem nic pewnego, to tylko plotka, którą podsłuchałem w sklepie. Wszyscy zamilkli, kiedy wszedłem do środka – dodał cicho.
– Dam ci radę, chłopcze. – Vanderkruger położył dłoń na ramieniu policjanta. – Nie słuchaj wszystkiego, co gadają na ulicach. A teraz biegnij na komisariat i powiedz im to, co powiedziałeś mnie, ale bez tego kawałka o chodzącym po mieście Baboozonie, jasne?
Funkcjonariusz skinął głową i oddalił się, łokciami torując sobie drogę przez zatłoczony plac targowy. Vanderkruger westchnął i ścisnął dwoma palcami nasadę nosa.
– Chyba jednak nie wszystko w porządku, kapitanie – odezwała się cicho Arik, o której milczącej obecności Vanderkruger zdążył już zapomnieć. Dziewczyna wyglądała na przestraszoną i mężczyźnie zrobiło się jej żal.
– Chyba nie – odparł.
– Co teraz zrobimy?
Nie odpowiedział; ruszył przed siebie szybkim krokiem, a Arik musiała podbiegać, by go dogonić.
***
Vertiri skończył swoją zmianę, zjadł miskę gęstej owsianki i usiłował zasnąć, zwinięty w kłębek na posłaniu pod ścianą. Piece ryczały i warczały prawie jak żywe stworzenia, pokrzykiwali usmarowani węglem palacze pracujący na drugiej zmianie, ciągle ktoś na kogoś wrzeszczał, opowiadał sprośne kawały, wszyscy wybuchali śmiechem. Trudno było zasnąć w kotłowni. Ale przynajmniej nie marzły mu stopy, tak jak często się to działo w nieogrzewanym domu.
Leżał przez chwilę, wsłuchując się w ból zmęczonych mięśni, gdy kątem oka zauważył ruch; ktoś się zbliżał do jego posłania. Pewnie potrzebują pomocy, pomyślał, unosząc się na łokciu.
– Mam coś jeszcze zrobić? – zapytał Vertiri. – Chciałem odpocząć – dodał, nie doczekawszy odpowiedzi.
Postać odziana w czarny płaszcz usiadła w kucki obok coraz bardziej zdumionego chłopaka. Błysk zapalonej zapałki na chwilę oświetlił twarz skrytą pod kapturem. Przybysz zapalił papierosa, wydmuchał rzadki dym i spojrzał na Vertiriego.
– Podobno ty jesteś dzieciakiem, który ukradł moje zwłoki – powiedział.
– Baboozon – wyszeptał Vertiri.
Baboozon był młodszy, niż Vertiri się spodziewał. Mogli być właściwie rówieśnikami. Ale o ile Vertiri całą swoją osobą budził raczej politowanie niż sympatię, o tyle Baboozon promieniował wręcz jakimś dziwnym, dodającym otuchy spokojem i pewnością siebie.
– Chciałem cię poznać – powiedział. – Wiesz, zanim Max i jego ludzie wcielą w życie nasz plan. Wtedy prawdopodobnie nie będzie czasu.
W spojrzeniu, które rzucił Vertiriemu, kryło się współczucie. Ostatnio wszyscy tak na niego patrzyli – jakby było im bardzo przykro, ale niestety, takie życie, nic nie mogliśmy poradzić. Byłeś ofiarą, do poniesienia której musi przygotować się przywódca każdej rewolucji.
– Wiesz – dodał Baboozon – przykro mi.
– Taa. Mi też.
– Kogoś musieli oskarżyć. Może pocieszy cię, że dzięki tobie zyskałem parę dni na zorganizowanie wszystkiego. Teraz oczywiście już wiedzą, że żyję i ukrywam się w podziemiu. Informacje wyciekły. Tego nie da się uniknąć, ludzie gadają.
Wzruszył ramionami i wypuścił nosem dym.
– Wiesz, tyle chciałem powiedzieć. Miło było cię poznać. Dzięki za twój wkład w rewolucję. – Wyciągnął rękę i Vertiri z wahaniem uścisnął mu dłoń. – Trzymaj się.
***
Gdyby Stunożne Miasto mogło mówić, powtórzyłoby za tysiącem mieszkańców jedno imię: Baboozon.
Vanderkruger z godziny na godzinę odczuwał coraz większy strach. Wszystko było nie w porządku: na rogach ulic gromadziły się grupki dyskutujących cichymi głosami obywateli, którzy milkli, gdy tylko dostrzegali przechodzący obok patrol policji. Czerwone napisy na murach pojawiały się wszędzie; ktoś wspiął się nawet na stojący na Rynku Głównym posąg Burmistrza i przewiązał jego czoło szkarłatną szarfą. Policjanta, który próbował pozbyć się chusty, ściągnięto na ziemię i pobito do nieprzytomności. Sprawców nie złapano.
Ale najbardziej nie w porządku było to, że po powrocie na komisariat Vanderkruger zastał w swoim gabinecie Burmistrza.
Edgar Vere, Burmistrz Stunożnego Miasta, siedział w fotelu Vanderkrugera, gładząc długimi palcami wytarte podłokietniki i ze znudzeniem studiując tytuły książek spiętrzonych dość bezładnie na półkach. Miał zmęczony wzrok kogoś, kto zbyt wiele nocy spędził na pełnym zdenerwowania krążeniu po ciemnym gabinecie, w ciszy ustronnego pokoju planując swój następny ruch. Ta wizja wpadła Vanderkrugerowi do głowy i rozgościła się w jego umyśle, natrętna i nie do pozbycia.
– Kapitan Vanderkruger – powiedział na powitanie Burmistrz, skinąwszy policjantowi głową. – Czekam na pana już od godziny. Pańska partnerka nie potrafiła powiedzieć, gdzie pan zniknął.
– Prowadziłem śledztwo – odparł zdawkowo Vanderkruger. Nigdy nie przepadał za Burmistrzem i nie odpowiadało mu, że musi uznawać jego zwierzchnictwo. W oczach kapitana, Vere był okrutnym i egocentrycznym socjopatą. Oczywiście nigdy z nikim nie podzielił się swoją opinią na temat zarządcy miasta: to byłaby czysta głupota granicząca z samobójstwem. Nawet myślenie w taki sposób stanowiło potencjalne zagrożenie. Wielu strukturomagów pozostających na usługach Burmistrza radziło sobie dobrze ze sztuką telepatii.
Usiadł na twardym krześle po drugiej stronie biurka, tym, które w normalnych warunkach zarezerwowane było dla podkomendnych.
– Wyśledził pan jakieś nowe… poszlaki? – zapytał Vere.
– Dobrze pan wie, że nie.
– Jest pan inteligentnym człowiekiem, kapitanie. Nie bez przyczyny dostał pan swoje stanowisko. Przyznaję, że czuję się nieco zawiedziony pańską postawą w trakcie tego śledztwa. Może inny, zdolniejszy, młodszy – położył nacisk na ostatnie słowo – śledczy poradziłby sobie lepiej w poszukiwaniu zaginionych zwłok obywatela Baboozona?
Vanderkruger wychwycił sugestię w jego głosie. I groźbę. Przez chwilę milczał, ważąc każde słowo swojej odpowiedzi.
– Sprawa jest kłopotliwa. Rzeczonych… zwłok… nie możemy nigdzie znaleźć.
– Rozsądny policjant znalazłby je za wszelką cenę. Jak najszybciej. Muszę mieć trupa, wiszącego na miejskim szafocie, choćby miało to oznaczać sięgnięcie po nie do końca legalne środki. Rozumie pan, kapitanie?
Vanderkruger wolno skinął głową. Rozumiał. Co nie oznaczało, że to mu się podoba.
– Wąż nie może kąsać bez kłów – rzucił Burmistrz, wstając. Vanderkruger ociężale podniósł się z krzesła i odprowadził go w stronę drzwi. – Obywatel Baboozon jest takim kłem.
Vanderkruger nie mogąc się powstrzymać, zapytał:
– A kto jest wężem?
Burmistrz stał chwilę nieruchomo, odwrócony tyłem i kapitan mógł sobie tylko wyobrażać wyraz jego twarzy.
– Ludzie – odparł w końcu Vere.
***
Vertiri zbudził się gwałtownie. Ktoś kucał obok, potrząsając jego ramieniem, jakby usiłował wyrwać je ze stawu. Chłopak odepchnął natręta i usiadł.
– Co się stało? – zapytał zaspanym głosem.
– Zaczyna się. – Z trudem rozpoznał głos Coena; poważny, pełen napięcia, wręcz zdenerwowania.
– Co się zaczyna?
– Głupi jesteś, czy co? Wstawaj. Zaraz zatrzymujemy miasto.
Vertiri poczuł, że coś przewraca mu się w żołądku. Coen rzucił mu buty na kolana i zniknął między kotłami.
Chwilę później Vertiri dołączył do palaczy zgromadzonych pośrodku hali. Max stał na postawionej między nimi skrzyni. Przemawiał do więźniów, gestykulując intensywnie.
– Za pół godziny zatrzymujemy całe Stunożne Miasto. Zamkniemy drzwi do kotłowni i zabarykadujemy je skrzyniami z drewnem. Gwardia Burmistrza prawie na pewno będzie próbowała dostać się do środka, kiedy tylko zorientują się, że to nasza sprawka.
– Zaraz – odezwał się Vertiri – to znaczy, że będziemy walczyć?
– Na tym zwykle polega obrona oblężonej fortecy, owszem. Nie bój się, młody. Musimy tylko wytrzymać do czasu…
– Do czasu?
– Aż Baboozon zrobi swoje.
***
Gdy Stunożne Miasto zamarło w bezruchu, Vanderkruger snuł się po Rynku Głównym. Trwał dzień targowy i plac wypełnił się kupującymi i sprzedającymi, zwierzętami i straganami, nad wszystkim wisiał typowy, ciężki miejski odór i coś jeszcze, napięcie, które na powierzchni wyczuwa się, gdy nadchodzi burza. Kapitan schował policyjną odznakę do kieszeni płaszcza i krążył dokoła Rynku w cywilu, rozglądając się uważnie na boki i wsłuchując się w głosy tłumu. Miał wrażenie, że zaraz coś się wydarzy i jeśli nie będzie uważny, całe Miasto runie mu na głowę.
Dwa potężne wozy z grzybami większymi niż głowa Vanderkrugera zatarasowały uliczkę prowadzącą w głąb miasta. Między woźnicami wybuchła ostra kłótnia. Kapitan z bezpiecznej odległości obserwował, jak dwóch funkcjonariuszy usiłuje rozdzielić wrzeszczących na siebie mężczyzn. Coś jest nie tak, pomyślał Vanderkruger i dreszcz przebiegł mu po plecach.
Nie mógł oderwać wzroku od czerwonej chusty na głowie posągu.
Zatrzymał się nieopodal, obok straganu z używanymi książkami, i zapalił cygaro. Przestępował z nogi na nogę, jakby chciał się rozgrzać, choć w samym sercu Stonogi zwykle było ciepło i trochę duszno. Podłoga wibrowała monotonnie pod jego stopami.
Nagle machiną wstrząsnął dreszcz. Vanderkruger zatoczył się, wpadając na stojący obok wózek i zrzucając na ziemię kilka książek. Sprzedająca je babuleńka, wsparta na lasce grubej jak jej noga, rzuciła mu pełne niechęci spojrzenie. Wymamrotał jakieś przeprosiny i schylił się, by podnieść książki.
W pierwszej chwili nie zauważył, że coś się wydarzyło. Chyba nikt się nie zorientował. Bezruch i cisza wdarły się w świadomość Vanderkrugera tak gwałtownie, że nie miał czasu, by uzmysłowić sobie o co chodzi.
Powoli milkły rozmowy. Nawet zwierzęta ucichły, jakby zdumione nagłą zmianą czegoś, co wszyscy uważali za niezmienne. Fala ciszy przetoczyła się po Rynku, zabierając ze sobą całą normalność.
W skroniach Vanderkrugera zapulsowało. Coś się stało, pomyślał. Coś się stało, coś się dzieje, co się dzieje?
Do innych też w końcu dotarło, że Stunożne Miasto, po raz pierwszy zatrzymało się. Ciszę rozdarł krzyk. Więcej krzyków. Tłum, niczym wielka machina, rozpoczął własny rozpaczliwy ruch.
Vanderkruger zaklął i rzucił podniesione książki z powrotem na stragan. Chciał ruszyć biegiem na posterunek, zebrać ludzi, opanować panikę, zanim zdąży na dobre wybuchnąć, ale ktoś chwycił go za ramię. Jednocześnie poczuł, że coś nieprzyjemnie ostrego dotyka jego boku.
– To jest nóż, kapitanie – usłyszał cichy, spokojny głos tuż przy swoim uchu. – Wepchnę go panu między żebra, jeśli spróbuje pan uciekać lub wzywać pomocy. Chociaż i tak wątpliwe, żeby ktoś pana usłyszał.
– Dobrze – odparł Vanderkruger, unosząc ręce. – Nigdzie się nie wybieram i obiecuję, że nie będę krzyczeć.
– Wierzę panu. – Nóż cofnął się, silne ramię szarpnęło kapitanem i ten stanął twarz w twarz z Baboozonem.
– To ty – mruknął Vanderkruger. – Co tu się dzieje? To twoja sprawka, prawda?
– Niech pan pójdzie ze mną. Chcę, żeby pan to zobaczył z wysoka.
Poprowadził Vanderkrugera przez tłum, coraz bardziej niespokojny i wzburzony. Kapitan szedł posłusznie, domyślając się, że dłoń Baboozona, ukryta w kieszeni płaszcza, dzierży nóż, a cudownie ocalały element rewolucyjny na pewno nie będzie miał oporów przed dźgnięciem utrudniającego życie policjanta. Skierowali się do jednego z pobliskich domów i przeszli pogrążoną w ciemności klatką schodową na dach. Z jednego z mieszkań dobiegał płacz dziecka. W normalnych warunkach zaginąłby wśród huku pracującej maszynerii, ale teraz pośród ciszy, brzmiał przejmująco i strasznie.
Dach był płaski, otoczony niskim murkiem, o którego krawędź stała oparta mechaniczna kusza.
– Co ty robisz? – zapytał Vanderkruger. Pociły mu się dłonie. Wnętrze Stonogi zdawało się być coraz duszniejsze, a może to on coraz bardziej się denerwował. – Cokolwiek planujesz, nie rób tego. Wszystko da się jeszcze odkręcić, naprawić…
Baboozon uciszył kapitana, przykładając palec do ust.
– Niech pan patrzy – powiedział. – Ale lepiej niech pan siądzie tu ze mną.
Baboozon usiadł, opierając się plecami o murek. Vanderkruger kucnął obok i wychylił się, by spojrzeć na Rynek w dole.
Robiło się coraz gorzej. Dziwnym trafem wielkie wozy z towarami zablokowały wyloty uliczek dokoła placu, a ich właściciele gdzieś poznikali. Dopiero z góry Vanderkruger zobaczył w tym jakiś dziwny wzór. Rynek wypełniony był spanikowanymi ludźmi, którzy nie mogli przedostać się przez barykady z ciężkich pojazdów. Dostrzegł kilka policyjnych hełmów, dryfujących w morzu głów, ale funkcjonariusze byli równie zdenerwowani, co cywile. Poczuł ukłucie niepokoju na myśl o Arik, która musiała być gdzieś tam w dole. Pracowała w policji od niedawna, nie miała żadnego doświadczenia i musiała być teraz naprawdę przerażona.
– Ty to zrobiłeś? – zapytał Baboozona. Chłopak z uśmiechem skinął głową.
– Tych, którzy chcą zmiany i są gotowi mi pomóc, jest więcej, niż się wydaje, kapitanie. Nie chciałem tego robić, w obawie, że ktoś może ucierpieć, ale muszę mieć świadków. Muszą widzieć.
Nagle ciszę przeciął głośny gwizd. Jedyną niezablokowaną ulicą, tą prowadzącą bezpośrednio do siedziby Burmistrza, nadjechała kareta. Wielki, ciężki pojazd przypominał bojową machinę napędzaną parą. Potężne tłoki pociły się gorącą wodą.
Ludzie odskakiwali na boki, depcząc po tych zgromadzonych za nimi. Vanderkruger złapał się na powtarzaniu w myślach: żeby tylko nikt nie wpadł pod koła, żeby tylko nikt nie wpadł pod koła.
Gwardia Burmistrza rozpychała ludzi na boki zbyt brutalnie. Nie obyło się bez krzyków i kilku pechowców przewróconych na ziemię. Vanderkruger nie słyszał z tej odległości słów, ale znaczenia mógł się łatwo domyślić. Miał tylko nadzieję, że udało im się podnieść.
W końcu kareta zatrzymała się, dokładnie pośrodku placu. Vere wysiadł, potoczył wzrokiem po zgromadzonych i wstąpił na cokół posągu. Vanderkrugerowi wydało się, że w przelocie zerknął na czerwoną chustę na głowie własnej podobizny.
– Stonożanie – zaczął donośnym głosem – musicie zachować spokój. To tylko przejściowe kłopoty, którymi zaraz zajmą się najlepsi specjaliści. Sytuacja jest pod kontrolą.
Baboozon dotknął lekko ramienia Vanderkrugera i wskazał coś palcem. Gwardziści Burmistrza przełazili przez jeden z wozów, blokujący korytarz wiodący, jak przypomniał sobie kapitan, do kotłowni. Wszyscy mieli przy sobie broń.
– Najlepsi specjaliści Burmistrza – mruknął Baboozon. Wyprostował się, chwytając w dłonie kuszę. Oparł ją wygodnie na murku i spokojnie wycelował. Prosto w głowę Burmistrza.
– Co ty robisz? – syknął Vanderkruger. – Nie wystarczy ci chaos, który teraz zapanował? Chcesz, żeby obywatele do reszty spanikowali?
– Chaos – powtórzył cicho Baboozon. Wydawał się nieobecny. – Piękny.
Vanderkruger ukradkiem sięgnął za pazuchę.
– To nic nie da. – Chłopak spojrzał na kapitana, jakby czytając mu w myślach. – Możesz mnie zastrzelić, możesz mnie aresztować, ale to nic nie da. Spójrz w dół.
Burmistrz nadal przemawiał, ale krąg przerażonych obywateli zacieśniał się wokół niego. Straż przyboczna sięgała po broń, ale wyglądali jak ludzie, którzy zastanawiają się, czy ich pensja jest warta tego, co może się zdarzyć, gdy staną między wściekłym tłumem a tym, którego obrano na ofiarę linczu.
Vere chyba właśnie zaczynał to sobie uświadamiać.
– Ja nic nie zrobiłem – powiedział Baboozon. – Ja tylko pozostałem przy życiu, cała reszta wydarzyła się sama. Stonożanie potrzebowali tylko pchnięcia. Naprawdę go potrzebowali, kapitanie.
Vanderkruger opuścił ręce. Dzieciak miał rację. Był tylko iskrą, która rozpoczęła pożar. Baboozon obserwował chwilę grę emocji na twarzy policjanta, ale zaraz odwrócił wzrok, jakby zdał sobie sprawę, że kapitan nie stanowi już dla niego zagrożenia. A może od początku wiedział.
Znów spokojnie wycelował w głowę Burmistrza.
– Myślisz, że to coś zmieni? – zapytał Vanderkruger. – Może po nim przyjdzie kolejny…
– Coś na pewno się zmieni – odparł Baboozon. W jego głosie była pewność granicząca z naiwnością. – Musi.
Zagryzł wargi i nacisnął spust. Vanderkruger usłyszał brzdęknięcie zwolnionej cięciwy i zamknął oczy.
Ktoś krzyknął.