Należy się obawiać, że rewolucja jak Saturn może po kolei pożreć wszystkie swoje dzieci.
Pierre Vergniaud, Paryż 1793
Zarówno najprostszego chłopa jak i najdostojniejszego burżuja przeniknął czas zmian, wielkich i gwałtownych, nieustających i wywrotowych. Zamieszki wywołane przez masy francuskiego ludu przyniosły niepokoje – niepokoje rozciągnęły się w czasie, jak ciała na madejowych łożach, trzeszcząc przy tym z każdą minutą donośniej, łamiąc się na coraz mniejsze i coraz bardziej skłócone cząstki, aż w końcu pękając zbiorową furią w momencie, gdy ten czas burz i mordów, zabijania i deszczy, przesycił lud głodem. Bo właśnie głodem zaskutkował ten deszcz, te śmierci, ten strach i ta odwaga wobec zmian. A owa niesytość była tak wielka, że dzieci z zapadniętymi brzuchami umierało każdego dnia więcej, aniżeli zdrajców i niezdrajców ginęło na szafotach.
By uciec od głodowej śmierci, mieszczanie odpływali z miasta, tak jak krew spływała Sekwaną. Na wsiach, niektórzy nazywali tę migrację mas Wielkim Postnym Marszem, marszem od śmierci do śmierci, od głodu do świeżego jeszcze strachu Wielkiej Trwogi.
Jednak nie każdy szukał ratunku wśród zamokłych pól; ci, którzy zostali na miejscu, by walczyć o wolność, rozumianą jako własny interes (albo z braku odwagi, albo ze strachu przed porzuceniem dobytku lub chłopską zawiścią, albo jeszcze z powodów, dla których nie ma żadnej logiki), starali się szukać żywności we wszystkim co żywe. Wśród uliczek i mostów, śmierdzących przepełnionymi kanałami i zgnilizną wszędobylskiej wilgoci, wynajdywali myszy, szczury, robale, kruki i wrony. A tych ostatnich niemało krążyło nad ścierwem Paryża.
Ale byli też ludzie o ludzi dbający. Nosili oni habity zakonne. Nie znali jeszcze widma swojego upaństwowienia, dlatego o państwowy motłoch dbali z chrześcijańskiego obowiązku. Otworzyli jadłodajnię, w której blisko setka osób mogła liczyć na miskę ciepłej zupy – tego gęstego cudu przetrwania, mrugającego do głodujących oczkami tłuszczu.
Ratunek krył się w tej strawie jedynie pozorny, bo miała ona dno drugie, niewidoczne jeszcze, mimo ostatniej nabranej łyżki i wylizanych do czystości naczyń. Tym drugim dnem było pewne zobowiązanie, nad którym nikt się nie pochylał, nie zastanawiał ni sekundy, bo gdy kiszki grały marsza w takt nieodległych wystrzałów, o żadnej refleksji nie mogło być mowy. Głodujący przytakiwali tylko zakonnikom, nie bardzo wiedząc, co ci do nich mówili. A słowa zobowiązania tak brzmiały:
Gdy czas spokoju nastanie dla twojej duszy, wtedy okażesz nam wdzięczność całym sobą.
I ludzie jedli, pochłaniali z wdzięcznością tę zupę tłustą, o barwie krwistej i smaku słodkawym, przypominającym rozłupany, nadgniły czerep arbuza, w którym chwiały się liczne czarne okruszyny pieprzu, co jak proch wyglądał. Bo soli i pieprzu, w przeciwieństwie do mąki i mięsa, w tamtych dniach nie brakowało. Tak jak i właśnie wszędobylskiego prochu, który wisiał nad miastem całymi chmurami, zataczał się nad padliną metropolii wraz ze stadami kruków i wron, czarniejszych niż kiedykolwiek, a potem spadał wraz z szarawym deszczem na chodniki i ścieżki, a dalej spływał po bruku, wypłukiwał kurz, pot i bród rewolucjonistów, ale zmyć nie mógł miasta z grzechu; nie mógł po prostu wylać go do kanałów, przelewających się z obfitości opadów, krwi i fekaliów; nie mógł zmyć z tego miasta smrodu zmian – Paryż śmierdział jak rozpłatany brzuch.
Mimo że nie był to jeszcze najstraszniejszy i najokrutniejszy okres przemian, które zachodziły w chwiejącym się państwie, to zaznaczył się już swoimi strachami, tymi mniej znanymi (czy wręcz zagadkowymi), jak i oficjalnymi aktami terroru – szeregami powieszonego pospólstwa i zastępami ściętych szlachciców. Bo panował taki obyczaj, by szlachetnie urodzonych właśnie ścinać; zapewne w celu zadania szybkiej i możliwie najmniej bolesnej śmierci.
Nie zawsze takie ścięcie dokonywało się w sposób zamierzony. Nieraz pierwszy cios topora nie dawał efektu, drugi też nie odłączał głowy od korpusu, a jedynie miażdżył kark. Mordowany umierał więc w piekle, nim udał się na sąd ostateczny. Skutkiem tego, już w pierwszych miesiącach przemian, pewien chirurg zaproponował wprowadzenie narzędzi humanitarnych, gwarantujących natychmiastową dekapitację – z początku zwane były Louisette, potem wdowami, aby w końcu (i na wieki) upowszechnić się w nieściętych umysłach ludu określeniem: gilotyny.
I jeszcze nim nastały dni gilotyn i Wielkiego Terroru, egzekucje już były masowe, codzienne. Przyciągały one tłumy gapiów, nie wiedzieć czego spragnionych – zemsty wobec niekoniecznie znanej twarzy? Symbolu zmian, szafotu, na który sami mogli trafić pod byle pretekstem? Rozrywki z cierpienia sąsiada? Silnych emocji i wrażeń z czystej lubieżności? Horroru, tego narkotyku przenikliwych drżeń serca, by mogli poczuć, że jeszcze w nich tli się życie? Nie wiadomo, co poza głodem kierowało duszami tych tłumów, lecz wiadomo, gdzie spoglądały ich niezliczone oczy – na szafoty.
Były wśród nich i dzieci, zastępy wygłodzonych, zawszonych istot, a wśród nich był też mały Pierre – dziesięcioletni chłopiec za duży na opiekę, za mały na szablę, lecz idealny do włóczęgostwa. I był głodny. Bardzo głodny. Chodził więc Pierre wraz z innymi dzieciakami pod katowskie rusztowania. Oglądał umierających ludzi i widział śmierć częściej niż jakikolwiek posiłek. Byłby tak samo przeciętny, jak tysiące młodocianych obdartusów, gdyby nie jeden fakt – nie był w stanie przeżywać żadnych emocji. Zupełnie żadnych.
Traf chciał, że małego Pierre`a odnalazł Pierre duży – starszy, zakonnik. Czy to ich spotkanie było zrządzeniem losu, nicią przeznaczenia, szatańskim żartem, kompletnym przypadkiem czy siłą przyciągania pokrewnych dusz – nie wiadomo. Ale spotkało się dwóch Pierre`ów. Dwóch socjopatów – taką metkę pewnie by dla nich dziś ukuto. Jeden mały, drugi duży. Jeden głodny, drugi pomysłowy. Obaj zdesperowani.
Tej głodowej jesieni zaszyli się w półmroku kościoła. Tam zakonnik, wśród swoich pobratymców, kierował stołówką.
***
Obyczaj mówił o ścinaniu głów, lecz wobec masowości takiego sposobu egzekucji inne niepisane prawo, które dotychczas stosowano, nie mogło być przestrzegane wedle dotychczasowych norm. Chodziło o zwyczaj zarządzania zwłokami – bo one, nie tylko liczne, ale i pomnożone za pomocą siekiery razy dwa, były nie do zmieszczenia na tradycyjnych cmentarzach. Ciała te – z rozpłatanymi karkami, z otworami, przez które uciekały dusza i tożsamość; przynajmniej jak uważali kaci – trafiały do masowych grobów całkowicie anonimowo. I nikt nie zadawał sobie trudu by liczyć ucięte głowy i sprawdzać, czy pasują do liczby grzebanych korpusów, bo i tu egzekutorzy perswadowali swoje poglądy: że głowa jest jak podpis, jak świadectwo grzechu i nieuczciwości, dlatego dla szansy zbawienia duszy nie powinno się ich chować razem z ciałem. A skoro nijak nie można było rozpoznać ciał bez czerepów, to zwłoki trafiały do obszernych podziemi Paryża, gdzie po dziś dzień zdobią kilometry korytarzy.
A głowy… no cóż, czasem znikały.
Nikt nie zwracał uwagi na małego Pierre`a, który wychudzony i drobny krzątał się wokół szafotów, by zabierać ze sobą ucięte łepetyny, wsadzać je do worków i zanosić do dużego Pierre`a, który głowy z wańtuchów wyjmował, wrzucał do garów i gotował swoją diabelską polewkę; ostrą od pieprzu i słodką od mięsa.
***
Pewnego razu, gdy ostatnie pożółkłe listki na drzewach obsypał biały puch, a z licznych kominów unosiło się w niebo jeszcze więcej siwego dymu, w zakonnej jadłodajni zdarzyła się sprawa nieprzyjemna. Podczas rozdawania posiłku – parującej, czerwonawej brei, zwanej potocznie pierrówką (lub zupą ojca Pierre`a) – jeden z przemarzniętych biedaków zaczął niemożliwie wrzeszczeć. Rzucił on z obrzydzeniem miską, rozlał (ku niezadowoleniu innych potrzebujących) swoją lichą porcję, po czym zaczął z niezwykłą zajadłością psioczyć na ojca Pierre`a. I nim ściśnięty w kupę, chlipiący zupę motłoch pochwycił mężczyznę za kubrak i pozbawił go głosu i przytomności, ten szaleniec, ten wywrotowiec zdołał dopaść do ojca Pierre`a, grzmotnąć go kilka razy pięścią i rozkrzyczeć na całą stołówkę niepospolite plugastwa, z których niewiele nadaje się do cytowania. Jednak ich treść można oddać w takiej oto parafrazie:
Na Boga, bezbożniku, zakonniku przeklęty, z diabłem ułożony, morderco, zwyrodnialcu, żebyś się w piekle smażył i gnił za życia, ludzie, ludzie, on nas ludźmi karmi, on wrzucił ludzkie ucho do gara, ludzie! Ja cię dorwę ty klecho i klnę się na wszystkich świętych i boskie moce, na dusze moją, że…
I tak dalej, i tak dalej. Mało z tych słów o uszach w zupie dotarło do uszu mieszczan. Jeszcze mniej osób miało okazję wysłuchać jego zdań od początku do końca, złożyć je w sensowną całość, a jeszcze mniej zadało sobie trud, by je zrozumieć. Cały ten krzykliwy bełkot rozpłynął się w pomrukującym tłumie w taki sposób, że, gdy dotarł za pośrednictwem ustnych przekazów do ostatnich postaci w kolejce po strawę, stanowił już tylko dowód: na jawne podburzanie tłumu, na jawną obrazę rewolucji i ojca Pierre`a, dobrodzieja setek mieszczan. Dowód taki był przepustką na szafot.
Mikołaja Poulain`a – mężczyznę, który zaatakował zakonnika – stracono w dwa dni potem, zupełnie eleganckim cięciem. Łepetyna odpadła i odtoczyła się po bruku na kilkanaście metrów, dokładnie pod nogi dziesięcioletniego chłopca, małego Pierre`a. Ten chwycił głowę za włosy i byłby ją wrzucił szybko i niepostrzeżenie do wora, gdyby czerep Mikołaja do niego nie mrugnął: powtórzył to raz i drugi, po czym zrobił… zeza. Pierre nie poczuł strachu, jaki towarzyszyłby temu zdarzeniu każdemu innemu człowiekowi, ale nieprzeciętnie się zaciekawił dziwnym zjawiskiem. Podniósł uciętą głowę do lepszego światła, spojrzał w zakrwawione oblicze, podrapał się po czuprynie, a potem wsadził palec w otwarte oko trupa. Powieka Mikołaja gwałtownie opadła, brew się zsunęła, a żuchwa kłapnęła głucho. Rozweselony malec cisnął zdobycz do wora i zniknął wśród tłumu.
***
Jak zwykle nikt nie widział małej hieny. Zresztą prawie nikt nigdy nie zwracał uwagi na dzieci miast, bo uważano, że dzieciarni, która nie jest zaprzęgnięta do ciężkiej pracy w polu, w głowach lęgną się tylko głupoty i psoty, a poza tym jeszcze trzeba wykarmić niewdzięczników; a pod tym względem czasy to były jeszcze trudniejsze niż przez ostatnie pokolenia.
Mały Pierre, drepcząc po ulicach francuskiej stolicy, idąc wzdłuż mostów oblepionych lodowymi soplami, pośród trzęsących się z głodu i zimna przechodniów, ciągnął za sobą płócienny worek i rozmyślał. Szorował swoim ekwipunkiem po brudnawym śniegu, zostawiając weń długą bruzdę. Czasem pod puchem kryła się jakaś większa nierówność i czerep podskakiwał w worku jak piłka, a chłopcu zdawało się, że słyszy zza pleców klnące kłapnięcia. Nie przerażało go to w najmniejszym stopniu – a niezmiernie bawiło. Zastanawiał się, cóż te mrugnięcia i wybryki Mikołaja Poulain`a znaczą, kiedy, jak się zdawało, nie powinien mieć już nic do powiedzenia. Dwa dni wcześniej widział ze swojego kąta, jak niewdzięcznik rzucił się na dużego Pierre`a i okładał tłuściocha po twarzy, zaklinając się przy tym na Boga. Mały Pierre nie bardzo wiedział, kim jest ten Bóg, bo jedno słyszał od braci zakonnych, a drugie widział na ulicach i na szafotach. Bo czy ten ich miłościwy ojciec z nieba mógłby pozwolić na te wszystkie wydarzenia tej jesieni, to znaczy na to, by mały Pierre był głodny i musiał babrać się przy trupach? Miał dosyć i zaczynał myśleć o wyniesieniu się z tego plugawego miasta. Było mu zimno, a pierrówka była paskudna! Podczas spaceru w jego głowie urosło postanowienie…
***
Tymczasem marznąca mgła poranka na dobre się rozwiała, choć miasto było nadal skryte w dymach z kominów. Ludzie w domach nie tylko się grzali przy ogniu, ale też gotowali wodę, a w wodzie buty, paski i wszystko, co wydawało się im w jakikolwiek sposób możliwe do zjedzenia; wszystko, co wydawało się im sposobem na oszukanie brzucha i przetrwanie kolejnego dnia; bo nie każdemu udawało się zdobyć miskę zupy u zakonników.
Ten dzień był szczególny, ponieważ pod jadłodajnią ojca Pierre`a zatrzymał się powóz, a z niego wysiadł dostojny urzędnik, niedaleki krewny pewnego markiza. Udał się on z zastępem swoich służących między tłum wygłodniałych mężczyzn i kobiet, przysiadł do stołu, rozwinął serwetę i pochylił się nad podniszczoną miską, wypełnioną śmierdzącą zupą. Chciał zapewne pokazać się wśród pospólstwa, przyrównać do niego, uwydatnić ludzkie cechy i na oczach zwykłych obywateli powiedzieć im swoimi gestami i siorbaniem pierrówki: jestem taki jak wy i walczę o chleb dla was. Pozyskiwanie przychylności ludu udało mu się połowicznie, ponieważ podczas wstrętnego posiłku postanowił wychwalać cnoty ojca Pierre`a i zalety rewolucji, a nieszczęśliwym trafem w jego talerzu pływało oko Mikołaja, które – to zanurzając się, to wypływając na powierzchnię – jakby mrugało. Szlachcic, nie patrząc na to, co miał na łyżce, włożył do ust ludzkie oko, a po chwili zaczął się krztusić, czerwienieć, rzęzić, by w końcu udławić się i umrzeć.
Z racji statusu urzędnika o sprawie natychmiast dowiedziano się w odpowiednich organach władzy. Ojciec Pierre został skazany za morderstwo, trucie ludu, szerzenie zarazy i niemoralność. Wyrok wykonano jeszcze tego samego popołudnia, odcinając zakonnikowi głowę na pieńku jego własnym kuchennym nożem tak, by doświadczył przedsionka piekła, nim jego dusza uda się tam osobiście.
Wszyscy obywatele, którzy odwiedzili stołówkę ojca Pierre`a i wzięli do ust choćby łyżkę jego słynnej zupy, zostali w ciągu trzech najbliższych lat ścięci. Nie uchował się nikt i wedle zobowiązania powrócił we władanie tego strasznego miejsca, bowiem to właśnie tam, w podziemiach kościoła i dawnej jadłodajni, ułożono stosy czaszek, które nie mogły zmieścić się na cmentarzach.
Małego chłopca, który był przy zakonniku częstokroć widziany i który musiał dzielić z nim ten potworny sekret, szukano do wczesnej wiosny po całej stolicy. Jednak rozpłynął się tak samo, jak przedwiośnie rozpuściło brudny śnieg, który popłynął rzeką gdzieś tam, za horyzont. Kto wie, czy mały Pierre nie wsiadł na statek i nie popłynął do miejsca, w którym nikt go nie znał i nikt go nie szukał, i czy tam znalazł się ktoś, kto zlitował się nad zabiedzonym dzieckiem i dał mu miskę gorącej zupy.